Na pierwszej górskiej wycieczce zimowej zameldowałem się … dwa lata temu. Wtedy też pierwszy raz miałem okazję założyć na buty raki i szybko przekonać się, że po pierwsze bieganie w nich to nienajlepszy pomysł, a po drugie warto zawsze mieć ze sobą zapasową przedłużkę. Zeszły rok to już zaprzyjaźnienie się z czekanem, który w moich myślach miał odróżniać zwykłych śmiertelników, turystami zwanych od prawdziwych alpinistów, którzy dodatkowo ostatnio zaczęli być zwani lodowymi wojownikami. Niestety jak się okazało, potrzebowałem kolejnego roku, aby nauczyć się tym czekanem zgodnie z zasadami sztuki posługiwać. Zapraszam na relację z zimowego kursu turystyki wysokogórskiej.

O zdobyciu dodatkowej wiedzy i umiejętności związanych z turystyką górską pomyślałem już w zeszłym roku, po drugiej, udanej próbie wejścia zimą na Rysy, którą pod koniec marca podjęliśmy wraz ze Zbiegiem. Decyzja o tym, żeby wybrać się na szkolenie zapadła jednak dopiero po zakupieniu biletów do Gruzji i zaplanowaniu wejścia na Elbrus oraz Kazbek. Niby oba szczyty do trudnych nie należą ale przeglądając materiały dostępne w Internecie, można przeczytać całkiem sporo o szarżach polskich ułanów, przygotowanych co najwyżej na zdobycie Morskiego Oka i to w warunkach letnich. Niestety na pięciu tysiącach ciężko o bryczkę, która zabierze nas w bezpieczne i ciepłe miejsce. Trzeba było jeszcze wybrać szkołę. Już wcześniej byłem umówiony z Ulą i Ernestem na wspólne chodzenie po górach, a w związku z faktem, że również byli zainteresowani kursem, uznaliśmy, że nasz wypad zrealizujemy właśnie w ten sposób. Dołączył do nas Zbiegu i po dość krótkich ustaleniach wpłaciłem zaliczkę na zimowy kurs turystyki wysokogórskiej w szkole Kilimanjaro. Czterodniowy kurs u Waldka Niemca kosztuje, w zależności od terminu od 700 do 990 złotych. Do wybrania właśnie tego miejsca skłonił nas przede wszystkim plan kursu, który obejmował naukę podstaw poruszania się po lodowcu oraz wyciągania partnera ze szczeliny. Duże znaczenie miały też pozytywne opinie, które można znaleźć na Facebooku (na Google szkoła nie prezentuje się już tak dobrze).

W tak zwanym międzyczasie pojawił się, bardzo słuszny, pomysł aby w góry wybrać się wcześniej i do pieszych wycieczek dorzucić również narty I deskę. Na taką opcję zdecydowali się Ula, Ernest oraz Zbiegu. My z Martą również wybraliśmy się wcześniej, ale naszym celem było zatarcie dość niemiłych wspomnień z poprzedniej wycieczki w góry. Zakończyła się ona wypadkiem samochodowym, który miał miejsce pod Kielcami. Nikomu na szczęście nic się nie stało, ale ostatecznie wylądowaliśmy na Podlasiu, gdzie podglądaliśmy z drona stado żubrów. Tym razem Polski Bus dowiózł nas do Zakopanego, a my przez trzy dni odwiedziliśmy cztery schroniska i zrobiliśmy ponad 60 kilometrów.

Marta do Warszawy wróciła we wtorek, kurs natomiast startował w czwartek o 10:00 w Murowańcu. Zdecydowaliśmy, że nocleg ze środy na czwartek również spędzimy w schronisku na Hali Gąsienicowej. Chcieliśmy sobie oszczędzić porannej, czwartkowej wycieczki i ewentualnego spóźnienia. We wtorek pojechaliśmy jeszcze ze Zbiegiem na snowboard do Białki. Niestety ale te trzy godziny to jedyne co byłem w stanie wyszarpać w tym roku w kwestii sportów zimowych. Trochę smutek, ale jeździło się świetnie.

Kolejnego dnia planowaliśmy jeszcze wybrać się rano na Kasprowy ale ze względów na problemy organizacyjne i ogólne rozprężenie, nasze ambitne plany spaliły na panewce. Zbiegu natomiast jeździł praktycznie codziennie i jako jedyny może uznać sezon za względnie udany. Zamiast na Kasprowy skoczyliśmy jeszcze na Krupówki zrobić ostatnie zakupy i około godziny 14:30 byliśmy w Murzasichle, gdzie zostawiliśmy auto I ruszyliśmy w kierunku Brzezin. Zdecydowaliśmy się na ten wariant, ponieważ Ula I Ernest nie mieli raków, a wypożyczanie ich tylko po to by dojść do Murowańca nie miałoby żadnego sensu. Dodatkowo szlak Brzeziny – Psia Trawka – Hala Gąsienicowa jest najbezpieczniejsza przy dużym zagrożeniu lawinowym.

Mimo ciężkich, a w niektórych przypadkach (tak, tak piszę tu w szczególności o sobie) bardzo ciężkich plecaków szło się dobrze i po niespełna dwóch godzinach byliśmy już w schronisku. Gdy dochodziliśmy na miejsce zaczął padać śnieg z deszczem i dlatego tego dnia zdecydowaliśmy się nie uskuteczniać już żadnych spacerów. Wieczór minął nam przy piwku i winie, w którym zasmakował się Ernest. Cisza nocna w schronisku zaczyna się standardowo o godzinie 22:00, w Murowańcu dodatkowo pół godziny wcześniej rozpoczyna się sprzątanie “jadalni”. Ja przed tak wczesnym chodzeniem spać broniłem się książką Dominika Szczepańskiego i Adama Bieleckiego – Spod zamarzniętych powiek. Lektura, musicie przyznać, w temacie. Ja dodam, że godna polecenia.

Czwartek godzina 10:00. Spotykamy się w jadalni schroniska. Pierwsze wrażenie – jest nas strasznie dużo. Na kursie zameldowało się 36 osoby, które po chwili zostały podzielone w 6 osobowe zespoły. Do naszej czwórki dołączył Marcin, bardzo sympatyczny fan biegów ekstremalnych oraz Grzegorz, który bardzo szybko chciał awansować z uczestnika na instruktora.

Po krótkim wstępie otrzymaliśmy czekany oraz zestawy lawinowe i wszyscy ruszyliśmy w kierunku wyciągu krzesełkowego na Kasprowy Wierch. Przed wyruszeniem zostały skontrolowane jeszcze nasze pipsy czyli detektory lawinowe. Nad całym procesem czuwał Staszek z Topru, który okazał się być bardzo sympatycznym gościem. To właśnie on przeprowadził nam następnie szkolenie z obsługi sprzętu lawinowego, posługiwania się detektorem, sondą oraz łopatą. Dowiedzieliśmy się też, że najważniejsze w przypadku zasypania przez lawinę jest pierwsze 18 minut.

Po skończonych zajęciach lawinowych poszliśmy na górkę obok aby ćwiczyć prawidłowe poruszanie się oraz hamowanie upadków przy pomocy czekana. Były w związku z tym zjazdy tradycyjne, głową w dół na brzuchu oraz na plecach. Niby wszystko fajnie, ale stok nie był wyjątkowo stromy i niestety zanim zdołałem wyhamować upadek czekanem, to zatrzymywało mnie tarcie kurtki. Po powrocie do schroniska czekał na nas jeszcze 3 godzinny wykład, na którym poznaliśmy najbardziej przydatne węzły takie jak: skrajny tatrzański, czyli ratowniczy, wyblinkę, półwyblinkę, bloker, prusik oraz motyl alpejski, którego akurat prowadzący wykład w naszej grupie, 70 letni, słynący z ciętego języka i gawędziarskiego stylu Bogumił “Bobas” Słama, nie szanował. Na koniec, gdy już potrafiliśmy związać się z partnerem liną oraz przynajmniej w teorii wyciągnąć go ze szczeliny dostaliśmy raki i tak zakończył się pierwszy dzień szkolenia. Przed pójściem do łóżek zostaliśmy jeszcze podzieleni na trzy grupy. Nasza kolejnego dnia miała ćwiczyć zakładanie stanowisk oraz asekurację na lodowcu. Pozostałe natomiast planowały Świnicę lub lodospady. Wszystko, jak to w górach, miało być jednak uzależnione od pogody.

Poranki najczęściej rozpoczynały się około godziny 7:30. Wtedy to właśnie startował bufet w Murowańcu. Patrząc na rosnącą kolejkę i zamieszanie jakie miało miejsce podczas wydawania śniadań, cieszyłem się, że chciało mi się targać do schroniska własne jedzenie. Drugi dzień kursu rozpoczęliśmy od wykładu, na którym jeszcze raz przećwiczyliśmy wszystko czego nauczyliśmy się poprzedniego dnia. Po części teoretycznej, tym razem bez detektorów, wyszliśmy na górkę znajdującą się zaraz przy schronisku. Po związaniu się w trzyosobowych zespołach ćwiczyliśmy, mocno naciągane, hamowanie, które miało udawać moment wpadnięcia jednego z partnerów do szczeliny.

Nauczyliśmy się też budowania stanowisk przy pomocy czekana. Następnie jedna z osób zjeżdżała na tyłku z górki, a dwie pozostałe hamowały upadek, budowały stanowisko i wyciągały delikwenta. Po trzykrotnym przećwiczeniu procedury, zbudowaliśmy jeszcze grzyba, na którym zjechaliśmy na dół. Bardzo przydatna rzecz. Wieczorem mieliśmy jeszcze wykład ze Słamą, który sam powiedział, że został poproszony o jego przeprowadzenie jakieś 30 minut wcześniej. Mimo dość ciekawych historii o bezpieczeństwie w górach, nie udało mi się nie zasnąć. Pamiętam, tylko że było coś o niedźwiedziach i o cyckach. A może mi się przyśniło.

Trzeci dzień to nasza szansa na zdobycie Świnicy. Próba dnia poprzedniego zakończyła się niepowodzeniem. Pogoda niestety nie dopisała, dodatkowo jedna z grup miała drobny wypadek, dzięki któremu mogli przećwiczyć hamowanie czekanem w praktyce. My szanse na sukces mieliśmy zdecydowanie wyższe. Temperatura spadła o kilka stopni ale jednocześnie przestało wiać. Gdy wychodziliśmy ze schroniska, nie podejrzewałem, że jeszcze tego dnia uda mi się zobaczyć piękne słońce.

Wystarczyło jednak zająć wygodne miejsce na krzesełku jadącym na Kasprowy Wierch, aby po dosłownie kilku sekundach przekroczyć poziom chmur. Na górze założyliśmy uprzęże, raki i po chwili ruszyliśmy w stronę Świnicy. Szło się bardzo dobrze, chociaż trochę bezsensowne było rotacyjne przejmowanie palmy pierwszeństwa przez różne grupy. Pod samym szczytem związaliśmy się jeszcze linami w trójkach i tak mieliśmy okazję przećwiczyć poruszanie się z asekuracją. Po 30 minutach stanęliśmy na wierzchołku taternickim.

Chętni mogli przejść granią na wierzchołek turystyczny, dlatego w tym miejscu nastąpiło przetasowanie zespołów. Mimo niedużej odległości przejście zajęło nam około 15 minut. Wrażenia były niesamowite I muszę przyznać, że moje tętno znacznie różniło się od spoczynkowego. Szczególnie ciekawym momentem był ten, w którym okazało się, że idący jako ostatni w naszej trójce Zbiegu musi wypiąć się z ekspresu, a ja do kolejnego mam jeszcze trzy metry.

– Słuchajcie … Nie będziemy przez chwilę wpięci. Postarajcie się nie spadać – zażartowałem, chociaż nie do końca było mi do śmiechu.

Po chwili wpiąłem linę w ekspres i po kilku krokach I takiej samej ilości spojrzeń w przepaść, stanęliśmy na drugim ze szczytów. Zrobiliśmy zdjęcia, a nasz przewodnik, Kazek, w niewybredny sposób, którego zupełnie się nie spodziewaliśmy skomentował jeszcze plan trójki turystów, których spotkaliśmy na szczycie, a którzy planowali udać się na Zawrat. Droga powrotna okazała się niemniej emocjonująca, a na szczególną uwagę zasługuje “koński grzbiet”, który pokonywaliśmy siedząc na grani okrakiem, tyłem. Dalej to już tylko spokojny spacer. W połowie kolejki na Kasprowy, znów zanurzyliśmy się w chmurach. Wieczorem czekał nas jeszcze wykład, a raczej prezentacja oferty szkoleniowej szkoły Kilimanjaro oraz znacznie ciekawsze opowieści o turystyce zimowej. Tego dnia udało mi się przeczytać jedyne 30 stron książki. Spało się za to bardzo dobrze.

Ostatni dzień kursu to lodospady. Wszystkie grupy tego dnia wyruszyły razem w kierunku Czarnego Stawu Gąsienicowego. Niestety Ci, którzy musieli wrócić wcześniej w tym momencie musieli zakończyć udział w dalszym szkoleniu.

Pozostali skierowali się w kierunku Zmarzłego Stawu. Po pokonaniu dość stromego podejścia, które w zeszłym roku miałem okazję poznać schodząc z Zawratu wraz z Adamem, naszym oczom ukazał się lodospad.

Na miejscu nauczyliśmy się jak używać śrub lodowych, co to jest ucho abałakowa I, że jest mocniejsze niż się wydaje. Mogliśmy spróbować wspinaczki po lodospadzie z czekanem lub bez, wejść do jamy śnieżnej, której niestety nie zdążyliśmy ze zbiegiem wykopać.

I tak zakończyliśmy nasz kurs. Rozliczyliśmy się ze sprzętu. Zjedliśmy ostatni obiad w Murowańcu i ruszyliśmy w kierunku Brzezin.

I teraz pytanie czy poleciłbym kurs wysokogórskiej turystyki zimowej? Nie wiem. Nie mam porównania z innymi kursami, innymi szkołami. Było fajnie. Mogło być … bardzo fajnie. Trochę kulała organizacja I czuję, że mimo tego, że wycisnęliśmy bardzo dużo to jednak można było więcej. Ale może to tylko moje odczucie. Ciężko powiedzieć. Co do programu kursu, to nie wykopaliśmy jamy śnieżnej, nie torowaliśmy oraz samodzielnie nie próbowaliśmy wyciągnąć się ze szczeliny. Jeśli wszystko miałoby się zgadzać w 100% to te elementy należałoby z planu usunąć. Poza tym zastrzeżeniem nie mam. Kurs z pewnością pokazał mi obszary, w których dalej chciałbym się rozwijać, a przede wszystkim upewnił mnie, że chcę to dalej robić. Co i wam polecam. Do zobaczenia na szlaku.