Norwegia to jeden z najpiękniejszych zakątków świata. Zamieszkują ją jednak złośliwe trolle, które żywią się złotem i wyjadają środki z norweskich monet. Dlatego jest tam tak drogo. Przedłużony biedoweekend w Norwegii jest jednak możliwy. Trzeba tylko trochę pokombinować. Podpowiadamy wam co robić, jak przyoszczędzić, czym się przemieszczać i co zobaczyć. Tym razem okolice Bergen.

Najważniejsza informacja jest taka, że do Bergen można się łatwo dostać z Warszawy. Wizzair lata obecnie z Chopina, a bilety można dorwać już od 60zł w dwie strony. Nam udało się spakować w bagaż podręczny, choć na naszą liczną, siedemnastoosobową grupę, wykupiliśmy też walizki z jedzeniem (jak za studenckich czasów!) oraz rakietami śnieżnymi dla śmiałków, którzy podjęli próbę zimowego wejścia na (teoretycznie zamkniętą) Trolltungę.

Transport i noclegi

W samym centrum Bergen, w sąsiedztwie rybnego targu, znaleźliśmy jeden z nielicznych hosteli, o przyciągającej nazwie YMCA. Miejsce w pokoju 8-osobowym, kosztuje 220 NOK od osoby za dobę. Chcieliśmy zarezerwować 2 takie pokoje, ale w zamian za tak liczną grupę, otrzymaliśmy zniżkę, która polegała na zamianie na 4 pokoje 4-osobowe. W hostelu jest opcja wykupienia śniadań za 50 NOK, z której skorzystaliśmy. Hostel polecamy ze względu na jego doskonałą lokalizację i stosunkowo niską cenę, jak na norweskie standardy.

Koszt wypożyczenia auta z sieci Sixt na 4 dni, to ok. 620 złotych z ubezpieczeniem. Naszym zdaniem się opłaca, ponieważ koszty komunikacji miejskiej są podobne, a można szybciej się przemieszczać i więcej zobaczyć. Pokonując norweskie trasy, musicie pamiętać, że przejazdy przez niektóre tunele są płatne, a do wszystkich kosztów dochodzą opłaty za promy. Zdarza się, że drogi są zasypane kamieniami i nie ma innej możliwości dotarcia do celu.

Bergen

Samo Bergen to naszym zdaniem rozrywka na dzień, dwa, później trzeba sobie szukać misji dalej. I to jest ten moment, w którym przydaje się samochód. Bergen jest z kolei niewielkie, więc wszystkie miejscówki warte obejrzenia są osiągalne w zasięgu stóp. Główną i najbardziej fotogeniczną atrakcją turystyczną są kolorowe drewniane domki Brygge zlokalizowane przy porcie. Warto pospacerować urokliwymi uliczkami w ich okolicy, ale jeszcze ładniejsze są te, po drugiej stronie portu. Na wzniesieniu znajdziecie domki we wszystkich kolorach tęczy oraz ukrytą szklarnię uniwersytecką.

Na miasto warto też spojrzeć z góry. Za ok. 90 NOK wjedziecie kolejką na wzgórze Floyen (cena za przejazd w dwie strony). W dobrych warunkach pogodowych rozpościera się stamtąd widok na całą okolicę.

 

Gdzie pójść, żeby się nie zmęczyć jak na Trolltundze

Norwegia w połowie marca nie jest w całości „osiągalna”. Wiele miejsc jest w zimie trudno dostępnych, nawet centra informacji turystycznej działają dopiero od maja, a w drodze na słynną Trolltungę można napotkać drogę zawaloną kamieniami, której nikt nie odgruzuje przez całą dobę. My na naszą norweską wycieczkę wybraliśmy się liczną grupą o różnych możliwościach fizycznych i umiejętnościach górskich (czyt. nie wszystkim chciało się włazić w rakietach śnieżnych pod upierdliwą górę), więc ci, którzy nie szli na Trolltungę (którą opiszemy osobno), musieli sobie alternatywnie zorganizować czas. Co wybraliśmy? Łatwą i przyjemną trasę nad jezioro Bondhusvatnet, gdzie można się załapać na widok niebieskiego jęzora lodowca. O ile jest dobra pogoda. Podobno nad tym jeziorem bezchmurne niebo zdarza się rzadko, ale my trafiliśmy na idealny, słoneczny i ciepły jak na marzec, poranek.

Trasa nad jezioro,w sezonie kiedy nie leży tam śnieg, jest przystosowana nawet dla osób niepełnosprawnych i matek z wózkami dziecięcymi. Natomiast, trasa która wiedzie pod lodowiec jest zaliczana do tych, o średnim poziomie trudności. My podjęliśmy próbę, ale śnieg, w połowie zamarznięte potoczki i śliskie kamienie skutecznie nas zniechęciły do pokonania całej trasy. Przemoczyliśmy sobie buty i wróciliśmy na parking, by kontynuować wycieczkę w innym miejscu. Byliśmy całkiem zadziwieni, gdy okazało się, że do godziny 11 rano zdążyliśmy zrobić kilkanaście kilometrów. A to był dopiero początek.

Następnym punktem na trasie naszej wycieczki było turystyczne miasteczko Rosendal, słynące z różanych ogrodów. Okazało się jednak, że o tej porze roku nie ma tam cywilizacji. Nawet ambitnego planu „frytki+piwko” nie udało nam się zrealizować, bo jedyna lokalna knajpa otwiera się dopiero w maju. Nie pozostało nam nic innego jak kontynuować studia jeziorologiczne. Wpakowaliśmy się z powrotem do samochodów i podjechaliśmy 6km do początku trasy prowadzącej nad jezioro Myrdalsvatnet.

Tutaj poziom trudności i długość trasy były podobne, natomiast wrażenia wizualne zupełnie inne. Podczas pierwszej wycieczki szliśmy wzdłuż doliny pod jęzorem lodowca, więc otaczały nas skały, krzaki i jaskinie Trolli. Natomiast podczas drugiej wycieczki szliśmy po żwirowej, acz ośnieżonej, dostosowanej dla samochodów drodze. Otaczały nas drewniane kolorowe domki powstałe oryginalnie w XVIII wieku, rwący górski potok, pola I as. Obie wycieczki były zupełnie inne, ale nie jesteśmy w stanie wybrać, która była lepsza. Nie pozostaje nam nic innego jak polecić obie jako lekkie, łatwe, przyjemne i wizualnie satysfakcjonujące.

Fjordy jedzą z ręki

Będąc w Norwegii nie sposób nie zahaczyć o jakiś fiord. My jeden cały dzień postanowiliśmy poświęcić na przejażdżkę wzdłuż Naeroyfjorden. Jako cel obraliśmy miejscowość Gudvangen (tak wpisaliśmy w GPS). To, co możemy zdecydowanie polecić, to zjechanie z trasy do maleńkiej, wymarłej miejscowości Bakka. Kilka domków, klimatyczny kościółek z cmentarzem i mega widok na fiord. Kolejny punkt wycieczki to Flam, gdzie zaczyna się znana trasa krajobrazowa. Tu na stacji możecie wsiąść w pociąg za miliony monet. Nie wiemy czy warto, bo zrezygnowaliśmy. Dzień zakończyliśmy na tarasie widokowym Stegastein, który zdecydowanie możemy polecić.

Przy zwiedzaniu fiordów warto pamiętać o jednym: wcześniej dokładnie zaplanujcie sobie przeprawy promowe. Poza sezonem pływają rzadziej, więc jest sporo szansa, że nie zdążycie się załapać na prom powrotny.