Jako dziecko nie miałem za wiele do czynienia z górami. Właściwie poza obozem wędrownym w piątej klasie szkoły podstawowej nigdy w górach nie byłem. W związku z tym narty pierwszy raz na nogach miałem w wieku lat dwudziestu trzech. Jak się domyślacie, wybitnym narciarzem nie jestem. W ubiegłym roku natomiast, pierwszy raz miałem okazję wybrać się w góry zimą. „Pochodzić”. I po tym niewymagającym spacerze wiedziałem już, że będzie to jedna z moich ulubionych, zimowych aktywności. No może poza morsowaniem… ;]

Tatry wysokie zimą

W tym roku sezon zimowy wystartował dla mnie w Trzech Króli. Szkoda byłoby przecież nie wykorzystać długiego weekendu. Szybko zorganizowany wyjazd i cztery dni w Zakopanem, z czego każdy wyglądał zupełnie inaczej. Pierwszego dnia skupiłem się na nartach, drugiego na snowboardzie, trzeci natomiast spędziliśmy z przyjaciółmi, spacerując z Kuźnic do Czarnego Stawu Gąsienicowego przy temperaturze -32C i drugim stopniu zagrożenia lawinowego.

Tatry zimą

I był to dla mnie zdecydowanie najlepszy dzień całego wyjazdu. Postanowiłem, że trzeba iść za ciosem. Wróciłem do domu, zamówiłem sobie raki i zadzwoniłem do przyjaciela, z którym rozmawiałem kiedyś o wspólnym wybraniu się w Tatry. I nie chodziło bynajmniej o jednodniowy spacer. Plan obejmował schronisko w Dolinie Pięciu Stawów, Kozi Wierch i przejście przez Zawrat do Murowańca i dalej do Kuźnic. Sprawdziliśmy oczywiście jak wygląda kwestia zagrożenia lawinowego. Pierwszy stopień oznaczał, że nie ma się czym przejmować. O stopniach zagrożenia lawinowego możecie przeczytać tu: http://www.topr.pl/html/lawiny/2012/opis_stopni_pl.htm, a aktualny komunikat lawinowy dostępny jest na http://lawiny.topr.pl/. Ja ściągnąłem sobie na telefon aplikację Twój TPN. Dzięki temu nie musiałem nigdzie szukać tej informacji, a dodatkowo wiedziałem, o której zajdzie słońce. Warto pobrać też aplikację z prognozą pogody.

Zima w Tatrach

Pakowanie

Był to dla mnie jak zwykle jeden z trudniejszych momentów. Jestem znany z zabierania ze sobą mnóstwa niepotrzebnych gratów. Tym razem miałem jednak świadomość, że wszystko co zabiorę, będę musiał później targać pod górę. Mój wynik to 14 kilogramów, czyli pewnie można było lepiej. Dużo z tego to jednak lustrzanka i obiektyw, a bardzo zależało mi na zdjęciach. Mógłbym zrezygnować ze śpiwora, ponieważ w schronisku bez problemu można było dostać koc. Oprócz tego nie za bardzo wiem, gdzie miałbym znaleźć pole do optymalizacji. Może przyjdzie to z czasem. Z rzeczy, poza sprzętem, które polecam zabrać:

  • termos – gorąca herbata na szlaku to bardzo przyjemna sprawa
  • scyzoryk – milion zastosowań
  • czołówka – na wypadek spacerowania po zmroku, chociaż sprawdzi się również podczas nocnej wizyty w toalecie
  • powerbank – bateria telefonu potrafi być na mrozie bardzo kapryśna
  • podrękawiczki – w których można korzystać z telefonu
  • ogrzewacze chemiczne – mogą sprawić nam dużo szczęścia jeśli przemrozimy dłonie lub stopy
  • krem – polecam Nivea Baby, jako jeden z niewielu nie zawiera wody
  • pomadka do ust – bo spierzchnięte usta są do bani
  • dobra książka do czytania – na długie wieczory w schronisku

wspinaczka w zimie w Tatrach

Sprzęt

Po zeszłorocznej przygodzie wiedziałem, że podstawą są raki. Jeśli ktoś nie miał jeszcze okazji korzystać, raki mocujemy do butów, żeby zwiększyć przyczepność podczas poruszania się po śniegu i lodzie. Wyróżniamy kilka rodzajów raków, między innymi automatyczne, półautomatyczne czy koszykowe. Przy dużej ilości śniegu, a poza okresem zimowym również przy błocie, przydadzą nam się stuptuty czyli ochraniacze na nogi do poruszania się w trudnym terenie. Długo zastanawiałem się nad kupieniem kijków trekkingowych. W sumie nadal myślę o tym, czy by ich sobie nie sprawić. Przy trudniejszych, stromych trasach wypadałoby również wyposażyć się w czekan, który przyda się do wspinaczki ale także do hamowania podczas ześlizgnięcia. My potrzebowaliśmy właśnie czekana, a dodatkowo chcieliśmy również wypożyczyć sprzęt lawinowy, tak zwane ABC. Bardzo chciałem zobaczyć jak to w rzeczywistości działa. Niestety! Ludzi w Tatry przyjechało tyle, że nie było szans dostać ABC lawinowego, nawet czekan był poza zasięgiem. Nie mówiąc już o noclegu w Dolinie Pięciu Stawów z soboty na niedzielę. Na szczęście zagrożenia lawinowego nie było, a czekany były jeszcze dostępne w schronisku. W kwestii noclegu dostaliśmy informację, że z pewnością znajdziemy sobie jakieś przytulne miejsce na podłodze. Nie musieliśmy nawet zabierać własnej karimaty

Pan ma teraz relaks

Dzień pierwszy – Dolina Pięciu Stawów

W kwestii problemów, niestety mieliśmy jeszcze jeden – nie było gdzie zaparkować auta. Nie zanudzając was opowieściami, napiszę tylko, że wylądowaliśmy na Słowacji niedaleko Łysej Polany i w końcu ruszyliśmy w stronę Pięciu Stawów. Pogodę mieliśmy wyborną. Temperatura delikatnie poniżej zera, bez wiatru i opadów. Po odbiciu ze szlaku prowadzącego na Morskie Oko, założyliśmy raki i w końcu mogłem przetestować zakupione przeze mnie Climbing Technology Nuptse Evo. Szło się dobrze, co tu dużo mówić, trasa nie była też zbytnio wymagająca. Końcówka okazała się jednak bardziej stroma niż przypuszczałem, a widok fruwających kijków oraz starszej Pani koziołkującej dobre piętnaście metrów w dół, odrobinę mnie zszokował. Na szczęście Pani zupełnie nic się nie stało. Około godziny 16:00 dotarliśmy do Schroniska w Dolinie Pięciu Stawów, które przeżywało prawdziwe oblężenie. Zamówiliśmy po piwie, zajęliśmy plecakami kawałek podłogi do spania na piętrze i usiedliśmy na zewnątrz ciesząc się widokiem. O godzinie 17:00 zgodnie z umową, w celu zakwaterowania się na podłodze zgłosiliśmy się do recepcji, mieszczącej się za ladą baru. Co nie jest znów takie oczywiste. Po uiszczeniu opłaty wynoszącej 10 złotych za nocleg na podłodze oraz drugie 10 za karimatę, mieliśmy gdzie się przespać. Wypiliśmy jeszcze po piwie, porobiliśmy zdjęcia i około godziny 21:00 zdecydowaliśmy się położyć na korytarzu. Przez godzinę ciężko było zasnąć ze względu na śpiewy dochodzące z dołu. Zgodnie z regulaminem o 22:00 wszystko ucichło i oprócz tego, że parę razy ktoś w nocy kopnął plecak, który robił mi za poduszkę, spało się całkiem przyjemnie.

szczyt Tatr w zimie

Dzień drugi – Kozi Wierch

Wstaliśmy, niestety nie tak wcześnie jak mieliśmy w planach, bo około godziny 7:00 i poszliśmy zjeść śniadanie. Część osób wyruszyła już dawno w góry, dlatego w samym schronisku zrobiło się trochę luźniej. Co do samego śniadania, można zamówić je w barze, ale równie dobrze można skorzystać z własnych produktów. I właśnie tę drugą opcję wybraliśmy. Bardzo dobrą rzeczą w Pięciu Stawach jest możliwość skorzystania z urządzenia z darmowym wrzątkiem (warnika), dzięki czemu szybko można zrobić sobie herbatę, zarówno do śniadania jak i na drogę.

Przy śniadaniu miały miejsce dwie zabawne sytuacje. Pierwsza była potwierdzeniem tego, o czym powiedział nam jeden z turystów wieczorem – ludzie tutaj śpią wszędzie. I faktycznie jedna z dziewczyn spała zwinięta w rulonik na parapecie. Gdy zaczęła się budzić, lekko zaskoczyła siedzącego obok Adama. Druga historia dotyczy szukania spokoju w górach. Obok nas siedziało małżeństwo, które w sumie przez całe śniadanie nie odezwało się do siebie ani słowem. W pewnym momencie mąż popatrzył na żonę i powiedział:

Wiesz co, te góry w ogóle Cię nie uspokajają. Ciągle chodzisz wkurwiona.

Zebraliśmy rzeczy, część z nich cwaniacko schowaliśmy w suszarni aby nie targać ich z sobą na górę, i sami wyszliśmy szukać spokoju poza schroniskiem. Trasa na Kozi Wierch nie jest trudna. Trzeba jednak liczyć się z tym, że uda będą musiały trochę popracować. My nie forsowaliśmy tempa, był to bowiem nasz jedyny cel tego dnia. Wejście na górę zabrało nam około trzech godzin. Pod koniec trasy spotkaliśmy sympatycznego Słowaka, Petera, który bardzo chciał zrobić sobie z nami zdjęcia na szczycie.

Czekając na możliwość wejścia na szczyt i przepuszczając schodzące z niego osoby przyglądałem się parze młodych ludzi. On siedzi spokojnie na kamieniu, ona co jakiś czas przybiera różne dziwne pozycje. W końcu patrzy na niego i mówi: Zrób mi zdjęcie. On od niechcenia wyciąga telefon, spełnia powinność i chowa go szybko do kieszeni. Niestety operacja musiała zostać powtórzona kilka razy, każda poza musiała zostać uwieczniona. W końcu chłopak został poproszony o to, żeby wstał bo światło będzie lepsze. Westchnął wtedy tylko głęboko i powiedział:

Co ja kurwa z tobą mam.

Peter bardzo cieszył się ze wspólnych zdjęć. Mówił, że tu w górach ludzie są zupełnie inni. Spokojniejsi, sympatyczni. Pewnie miał rację. Uścisnęliśmy sobie ręce i rozpoczęliśmy zejście, podczas którego ćwiczyłem z uporem maniaka zjazd i zatrzymanie się przy pomocy czekana. Wyprzedziłem w ten sposób Adama, który zdecydował się na bardziej konwencjonalne metody. Czekając na niego w połowie trasy, usiadłem i mimo kilku osób, które widziałem na horyzoncie, poczułem się zupełnie sam. Siedziałem tak i czułem napływający ze wszystkich stron spokój pomieszany z uczuciem, które ciężko opisać. Powiedziałbym, że było to coś mistycznego, ale byłoby to tyle uproszczone, co trywialne. Nie będę się za bardzo uzewnętrzniał, ale jeśli liczyłem na jakieś duchowe przeżycia, to miały one miejsce właśnie w tamtej chwili.

Peter na Kozim Wierchu
Peter na Kozim Wierchu

Około 16:00 byliśmy już w schronisku. Przenieśliśmy rzeczy do zarezerwowanego wcześniej pokoju czteroosobowego z piętrowymi łóżkami i poszliśmy napić się piwa. Wieczorem mieliśmy jeszcze okazję porozmawiać z mocno podchmieloną acz samo sympatyczną parą. Polecali odwiedzić Iran. Około 21:30 położyliśmy się spać.

Dzień trzeci – Zawrat

Kolejny poranek niewiele różnił się od poprzedniego. Z tą różnicą, że w jadalni było 10 razy mniej osób, oraz że do kanapek z pasztetem zdecydowaliśmy się domówić jajecznicę. Musieliśmy też zabrać wszystkie swoje rzeczy. Kierowaliśmy się już do Zakopanego. Szliśmy przez Zawrat na Halę Gąsienicową. Podejście bardzo podobne do tego z poprzedniego dnia. Na trasie dowiedzieliśmy się jednak, że zejście może być trudne z powodu mocnego oblodzenia. Adam zapytał nawet mijającą nas Słowaczkę o warunki na górze. Dość trudno – odpowiedziała – musicie uważać i iść powoli. Ale macie sprzęt to dacie sobie radę. Powiedziała, patrząc najpierw na raki, a następnie na trzymane przez nas czekany. Gdy Adam odszedł już kawałek dodała: szkoda, że nie macie liny. Adam już w Zakopanem powiedział, że dobrze, że o tej linie nie słyszał.

Zejście z Zawratu rzeczywiście okazało się najtrudniejszą częścią całej trasy. Wszystko było pokryte lodem i trzeba było bardzo precyzyjnie stawiać każdy krok. W pewnym momencie Adam, który schodził przodem zatrzymał się i zapytał: tam z lewej strony jest jakaś droga? Wychyliłem się żeby spojrzeć. Wygląda na to, że tak, a co?Bo tu jest w chuj źle – skwitował. W tym momencie miał miejsce najciekawszy dla mnie fragment trasy. Musiałem przejść dosłownie trzy metry po lodowej ścianie nachylonej pod kątem około 60-70 stopni. Zajęło mi to około 5 minut. Cały czas miałem świadomość, że jeśli zrobię coś źle wyląduje gdzieś na samym dole zaliczając przy okazji mnóstwo kamieni po drodze. Czekan, wbić jeden rak, wbić drugi rak. Powtórz. Przypomniało mi się jak czytałem, że idąc po lodowcu, trzeba, mówiąc dosadnie, „zajebać kopa”. I tak też czyniłem. Po zejściu w okolice Zmarzłego Stawu zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. Dalej na trasie obserwowaliśmy zmagania na lodospadach. Adam testował też wykopane w śniegu jamy. Doszliśmy do Murowańca gdzie zjedliśmy obiad i ruszyliśmy do Kuźnic, wybierając szlak przez Boczań.

wspinaczka zimowa w Tatrach

Naszym zdaniem

Z chodzeniem po górach jest trochę jak z żaglami. Znam wiele osób, które to uwielbiają i tyle samo wątpiących w sens takiego spędzania czasu. Jestem jednak przekonany, że jedno i drugie warto przetestować. Ja w tym roku chcę jeszcze wejść sam na Rysy zimą. W kwestii mojego zdania, nic więcej chyba dodawać nie muszę.

 

słońce zimą w tatrach

 

Mors Store

Zapisz

Zapisz

Zapisz