Uzbrojeni w poddupniki, o których pisałem w poprzedniej części, o godzinie 12:30 staliśmy już pod dolną stacją kolejki na Elbrus, która za 1200 rubli czyli około 68 złotych, miała zabrać nas na wysokość 3800 m n.p.m. oraz zwieźć nas z powrotem po udanym ataku szczytowym. Jedyny problem z tym kursem powrotnym był taki, że karta, którą właśnie zakupiliśmy, była ważna jedynie 7 dni. A pogoda panująca na górze mogła być tym faktem mało zainteresowana.

Kamil oraz TJ ruszyli dzień wcześniej startując od podnóża góry, uznając taką formę zdobywania szczytu za jedyną właściwą. Trochę się śmialiśmy, że w sumie to powinni zacząć od poziomu morza, ale z drugiej strony też rozumiem to podejście i szanuję. Ja jednak lubię śnieg. Jakoś tak mam, że jak góry to zima. A w sierpniu zima zaczyna się na Elbrusie od 3500 m n.p.m. Dodatkowo trasa do górnej stacji kolejki jest koszmarna. Osypujące się kamienie, piach i upał, to zdecydowanie nie moja bajka.

Po zakupieniu biletów na kolejkę postanowiliśmy jeszcze znaleźć magazyn, czyli sklep, i kupić baniaki z wodą. Wstępnie planowałem sprawić sobie 5-litrową butlę, stanęło na tym, że każdy z nas do ważącego 30 kilogramów plecaka dołożył jeszcze po dwa 5-litrowe baniaki. Szykował się istny spacer farmera. Ale z wodą na Elbrusie nie jest łatwo. Śnieg jest brudny, często zanieczyszczony ropą, więc jego topienie jest dość ryzykowne. Podobnie jak branie wody z dostępnych źródełek. Mieliśmy ze sobą zestaw tabletek uzdatniających, ale mimo wszystko wolałem nie ryzykować. Niestety, już na początku ekscytacja całą wyprawą była tak duża, że po pierwsze zapomnieliśmy o zarejestrowaniu swojego wyjścia u chłopaków z tutejszego TOPRu, chociaż jak się później okazało i tak trzeba było to zrobić jeszcze w Terskolu. Po drugie nie kupiliśmy gazu, w związku z czym mieliśmy tylko dwa kartusze. O tym wszystkim jednak zdaliśmy sobie sprawę jadąc już obładowani jak prawdziwi szerpowie kolejką, która niestety zafundowała nam jeszcze dwie przesiadki, podczas których musieliśmy cały ten nasz dobytek dość sprawnie przenosić.

Gdy w końcu wysiedliśmy na górze, widok nie był zbyt obiecujący. Kamienie, brudny śnieg, mnóstwo ratraków i krzyczących ludzi. Mieliśmy ochotę jak najszybciej uciec gdzieś wyżej. Podeszliśmy kawałek i zaczęliśmy zakładać raki. Postanowiłem zapytać jeszcze o możliwość rejestracji i dostępność kartuszy z gazem w barze, bo takowy znajduje się na górze. Niestety w obu przypadkach odpowiedź była negatywna. Na szczęście jeden z rosyjskich wspinaczy, który słyszał naszą rozmowę ofiarował mi dość duży, w połowie pełny kartusz, który jak to ujął jemu i tak się już nie przyda. Ruszyliśmy. Szło się… ciężko. Cóż za zaskoczenie. 40 kilogramów robiło swoje. Zdobywaliśmy kolejne metry bardzo powoli robiąc coraz częstsze postoje. W międzyczasie musieliśmy pokonać kilka lodowcowych strumyków, a Filip zaliczył dość spektakularne wypuszczenie jednego z baniaków z ręki. Muszę przyznać, że dość długo zastanawiał się czy w ogóle ma ochotę schodzić po niego na dół. Około godziny 17:00 dotarliśmy do miejsca gdzie planowaliśmy rozbić obóz. Zostawiłem plecak i powiedziałem Zbiegowi, że wdrapię się jeszcze na kolejne wzniesienie. Był to strzał w dziesiątkę. Duże wypłaszczenie pozwalało schować przed oczami wszystkie odstraszające elementy elbrusowego krajobrazu. Dodatkowo czekały jakby przygotowane specjalnie dla nas dwa miejsca na namioty otoczone ze wszystkich stron kamieniami. Idealne miejsce na obóz, pomyślałem. Ano nie. Bo o ile te małe kamienie mógł tam ktoś przynieść, to wielkie głazy przyszły tam same. A taki głaz leżący metr od waszego namiotu działa mocno na wyobraźnię, szczególnie w nocy. Ale o tym za chwilę. Po rozbiciu namiotów, przebraniu się i uzupełnieniu kalorii, postanowiliśmy zdobyć jeszcze trochę wysokości. Nasz obóz znajdował się na 4100 m n.p.m., tego dnia na lekko doszliśmy do 4350 m n.p.m. i od tej wysokości pojawiły się już drobne problemy związane z aklimatyzacją. Zaczęło się od bólu głowy. Nic wielkiego. Dochodziła jednak 20:30 i powoli zaczynało się ściemniać. Zdecydowaliśmy, że tego dnia już i tak zrobiliśmy dość dużo. Gdy wracaliśmy do obozu, dwóch wspinaczy zwróciło nam uwagę, że jednak bezpieczniej byłoby przenieść namioty bliżej centralnej części stoku, właśnie ze względu na spadające kamienie. Jako, że demokracja to demokracja, to postanowiliśmy zagłosować. Ja chciałem namioty przenieść od razu, chłopaki zdecydowali, że przeniesiemy je ale już następnego dnia. – Ma być bardzo spokojna noc. Nic nam nie grozi – rzucił Zbiegu, który był jedyną osobą z dostępem do Internetu, a co za tym idzie również do prognozy pogody. Noc była koszmarna. Gdzieś w oddali szalała burza, a wiatr rzucał naszym namiotem na wszystkie strony. Spałem może 15 minut wyobrażając sobie głaz, dzięki któremu jedynym osiągnięciem naszej wyprawy będzie zdobyta nagroda Darwina. A jeśli głaz tego nie uczyni, to Zbiega zabiję następnego dnia – powtarzałem w myślach. Na jego szczęście ta noc zmęczyła mnie tak bardzo, że rano zupełnie nie miałem siły ani ochoty tego robić. Jednak jak tylko wstaliśmy, bez słów, przenieśliśmy namioty z dala od skał.

 

Każdy poranek rozpoczynaliśmy od zagotowania wody w naszych trzech, zakupionych w Decathlonie, JetBoilach i przygotowaniu śniadania. Bardzo szybko okazało się, że mój organizm na tej wysokości nie ma ochoty przyswajać pokarmów, które bez problemu spożywałem choćby na campingu w Terskolu. Nie byłem w stanie wziąć do ust mojej ukochanej suszonej wołowiny, a zapach suszonej cebuli wywoływał natychmiastowy odruch wymiotny. Tego dnia testowałem jeszcze kabanosy, ale to również nie był jakiś fantastyczny pomysł. Na śniadanie pozostawała mi kaszka dla dzieci. Z bananem. Ewentualnie baton zbożowy lub chałwa. Owsianka byłaby spoko, ale często mam po niej problem z żołądkiem więc starałem się nie ryzykować. Później miało okazać się, że był to zdecydowanie mój ulubiony posiłek podczas wyprawy na Kazbek. Naszego drugiego dnia na Elbrusie pomimo wczesnej pobudki, nie byliśmy w stanie wyruszyć szybko na trasę. Tego dnia planowaliśmy jednak podejść na około 4800 m n.p.m. ponad znajdujące się odrobinę niżej Skały Pastuchowa. Najpierw zaliczyliśmy jeszcze niewielką burzę elektrostatyczną, co prawda nie tak spektakularną jak te, które widziałem wcześniej na zdjęciach w Internecie, ale i tak stanowiła niewątpliwą atrakcję.

W górę ruszyliśmy dopiero około godziny 17:30, a ja po przejściu 300 metrów wiedziałem, że to zdecydowanie nie jest mój dzień. Szło mi się bardzo ciężko. Odstawałem od chłopaków, a odległość pomiędzy nami zaczęła robić się na tyle duża, że przestałem w pewnym momencie walczyć i zdecydowałem się iść swoim tempem. 20 kroków i 20 sekund przerwy. I powtórka. Jak żółw zdobywałem kolejne metry. I w sumie było mi z tego powodu wszystko jedno. Wiedziałem, że dojdę nawet jeśli miałbym wracać po ciemku. Kilka razy nawet próbowałem oszukać mój system, ale zrobienie 5 kroków więcej skutkowało strasznym bólem głowy, który potrafił unieruchomić mnie na dobrą minutę. – No to tak wygląda ta choroba wysokościowa – pomyślałem. Na trasie mijałem sporo osób, których stan był jeszcze gorszy od mojego. Żadne to w sumie było pocieszenie, ale zawsze. Pogoda na szczęście była dobra, a niedaleko Skał Pastuchowa Elbrus, pokryty białą warstwą śniegu zaczął prezentować się zupełnie inaczej. Zaczynało mi się powoli podobać. I tylko przejeżdżające co jakiś czas ratraki przypominały o tym, gdzie się znajdujemy. O 19:45 tuż nad Skałami Pastuchowa minąłem schodzącego Sebastiana, który doszedł na około 4700, jakieś 300 metrów przede mną powoli wspinali się jeszcze Filip ze Zbiegiem. – Idziesz czy wracasz? – zapytał Seba. – Jeszcze kawałek pójdę, pogoda jest dobra – odpowiedziałem. Chwilę po 20:00 minąłem się z chłopakami, a około 20:30 dotarłem na zaplanowaną wysokość 4800 m n.p.m. Byłem strasznie zmęczony, ale szczęśliwy. Zacząłem schodzić i nagle zrobiło się tak biało, że ledwo widziałem wyciągniętą przed siebie dłoń. Trasa na Elbrusie jest dziecinnie prosta i w sumie ciężko o popełnienie błędu, ale jednak gdy pogoda nagle się zepsuje może zdarzyć się wszystko. Ja na szczęście miałem GPS Garmina i zapisanego na nim tracka, czyli mój ślad z wejścia na górę. Schodziłem mimo wszystko bardzo powoli. Poniżej Skał Pastuchowa czekał na mnie Zbiegu, który gdy zauważył zmieniającą się pogodę, postanowił, że ewentualną akcję ratunkową łatwiej będzie rozpocząć z tego miejsca. I muszę przyznać, że zrobiło mi się miło, że zaczekał. Mała rzecz, a jednak. Do naszego obozu wróciliśmy około godziny 22:00, uzbrojeni oczywiście w czołówki. Zagotowaliśmy wodę, zjedliśmy kolację. Następnie powtórzyliśmy cały proces, żeby wypić jak najwięcej płynu przed snem. Pomaga to wspomóc organizm w walce z chorobą wysokościową. Pić powinniśmy nawet wtedy gdy zupełnie nie mamy na to ochoty. Norma to 4-5 litrów dziennie. My mieliśmy 10 litrów wody na głowę, więc nie byliśmy nawet w stanie zbliżyć się do tego poziomu. Piliśmy mimo wszystko całkiem sporo, o czym może świadczyć chociażby to, że pierwszej nocy wstawałem, a właściwie przekręcałem się, sikać cztery razy, a moja mieszcząca 1,75 litra butelka po Nestea okazała się niewystarczająca i musiałem wychodzić z namiotu żeby ją opróżnić. Uwierzcie, nie było to nic miłego. Ogólnie kładzenie się spać wyglądało mniej więcej tak, że wchodziłem do śpiwora zdejmując tylko buty, a następnie w miarę rozgrzewania się zrzucałem z siebie kolejne warstwy, aż zostawałem najczęściej w spodniach i koszulce termicznej. Ubierać się natomiast starałem jak najszybciej we wszystko to co zdjąłem w nocy.

 

Kolejny dzień, 19 sierpnia, to pobudka o 7:00 przy silnym wietrze i opadach śniegu. Zupełnie nie mieliśmy ochoty wysuwać nosa ze śpiworów. Wyszliśmy dopiero wtedy, gdy wiatr już trochę ucichł. Było pięknie. Świeży opad śniegu zrobił swoje, a nasza brzydka góra nabrała nagle niesamowitego uroku. Widok wzmacniała jeszcze puchata kołdra z chmur, znajdująca się mniej więcej na wysokości górnej stacji kolejki. Cudo. Taki prezent od góry dostałem na moje 32 urodziny. A kolejny zgotowali mi już chłopaki, gdy najpierw Zbiegu dał mi telefon, na którym moi przyjaciele nagrali mi cudowne życzenia. Do tej pory uważam, że Marta odegrała scenę twardziela z „Nic śmiesznego” lepiej ode mnie. Muszę przyznać, że trochę mi się łza w oku zakręciła. Później gdy wzruszony wyszedłem z namiotu wypiliśmy jeszcze po łyku nalewki. Postanowiliśmy się ogarnąć i ruszyć zdobywać wysokość. Wiedziałem, że nie stanę na szczycie w urodziny. Ale też jakoś bardzo mi na tym nie zależało. Wróciłem jeszcze do namiotu, włożyłem do uszu słuchawki i puściłem sobie „High Hopes” Pink Floydów. Taka moja urodzinowa tradycja. Czułem się dość dziwnie. Radość mieszała się z dużą falą smutku, który ogarniał mnie całego, a gdy przepływał, czułem jakby jego źródło było gdzieś bardzo głęboko. W miejscach, do których dawno nie zaglądałem. Otrzymałem w międzyczasie kilka wiadomości z życzeniami. Postanowiłem się zebrać, a ze smutkiem zmierzyć się już na trasie. Patrząc na moje tempo poprzedniego dnia spodziewałem się, że będę miał na to dość dużo czasu. Przed wyjściem jeszcze obowiązkowa toaleta. Gdzie zapytacie? Gdziekolwiek, gdzie wzrok innych wspinaczy nie sięga. Najczęściej latryny znajdowały się w skalnych grotach, których na tej wysokości było kilka. Trzeba było uważać tylko, żeby nie wejść… w zbytnią interakcję z tym co pozostawili tam nasi poprzednicy. Wystartowaliśmy o godzinie 11:00 i tym razem szło mi się zdecydowanie lepiej. Przed wyjściem Seba upewnił się czy nie mam jakiegoś szalonego pomysłu, żeby jednak stanąć na szczycie w urodziny. – Nie, spokojnie. Wchodzimy jutro – odpowiedziałem, chociaż faktycznie trochę mnie korciło, żeby jednak spróbować. Pogoda była świetna, praktycznie zero wiatru i dość silne słońce. Mimo, że szliśmy dość wolno o godzinie 13:00 byliśmy już na Skałach Pastuchowa. Napiliśmy się wody, zjedliśmy po batonie energetycznym i po około 25 minutach ruszyliśmy dalej. W międzyczasie z jednego z ratraków wybiegła grupa kilka osób, która dość szybkim tempem ruszyła w stronę szczytu. – Niezły sposób na aklimatyzację – pomyślałem. Pogoda jak i widoki były rewelacyjne. A ja w przeciwieństwie do dnia poprzedniego nie odstawałem od chłopaków. O godzinie 14:40 zrobiliśmy kolejną, krótką przerwę, podczas której okazało się, że Filip nie ma siły iść dalej. A właściwie nie tyle nie miał siły, co czuł się już na tyle źle, że postanowił zawrócić. Na szczęście dał się namówić, aby dojść jeszcze do znajdującego się na 4900 m n.p.m. opuszczonego ratraka i tam odpocząć. Mieliśmy świadomość, że gdyby zdecydował się na przerwanie aklimatyzacji na tej wysokości, kolejnego dnia mógłby mieć problem z atakiem szczytowym. Gdy naszym oczom ukazał się ratrak, chcąc zmotywować Filipa… pobiegłem do niego rezygnując z mojej reguły 20 kroków, 20 sekund przerwy. A może po prostu tak działa choroba wysokościowa 😉 Po odkopaniu przy pomocy czekana grubej warstwy śniegu okazało się, że bez problemu można dostać się do środka. Miejsca było tam na nocleg dla dwóch osób. Zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę, po której Filip zdecydował, że chce spróbować iść dalej. – Idź pierwszy, my pójdziemy za tobą – zdecydowaliśmy. I wyobraźcie sobie, że gość, który przed chwilą chciał zawracać narzucił takie tempo, że gdy pokonaliśmy 100 metrów w pionie myślałem, że umrę. Usiadłem na śniegu i krzyczałem z bólu przez dobre 3 minuty. Myślałem, że moja czaszka eksploduje. Nie polecam. – Wracam do mojego tempa – rzuciłem tylko. Podeszliśmy jeszcze na 5100 metrów i uznaliśmy, że tego dnia jest to dla nas wystarczająca wysokość. Jedynie Zbiegu, który aklimatyzował się zdecydowanie najlepiej, powiedział, że chciałby spróbować przejść się jeszcze kawałek trawersem. – Poczekamy – rzuciliśmy z ulgą, a Zbiegu zaczął w dość szybkim tempie pokonywać kolejne metry. Po około 30 minutach był już z powrotem. Zaczęliśmy schodzić. I akurat tutaj moje tempo było już całkiem niezłe, dlatego jako pierwszy dotarłem do obozu i zabrałem się za gotowanie wody. Zjadłem jeden ze swoich dwóch liofilizatów, resztę wrzątku zostawiając dla Zbiega. Około godziny 21:00 położyliśmy się spać. Rano czekał nas atak szczytowy. Byliśmy zmęczeni i pewnie lepiej byłoby, gdybyśmy kolejny dzień poświęcili na regenerację. Niestety to nie my dyktowaliśmy warunki, a pogoda. A jak się później okazało Zbiegu, który jako jedyny był w posiadaniu prognozy. Gdy sprawdzał ją 19 sierpnia rano, okazało się, że kolejnego dnia będziemy mieli jedyne okno pogodowe, a później pogoda załamie się na trzy kolejne dni. Moglibyśmy wtedy zapomnieć o Kazbeku. Dodatkowo nie mieliśmy już gazu ani wody. Trzeba byłoby to wszystko ogarnąć. Zdecydowaliśmy, że atakujemy. Jak się później okazało, wieczorem prognoza się zmieniła i bez problemu mogliśmy zrobić sobie dzień odpoczynku. Tego jednak Zbiegu nam już nie powiedział 😉 I w sumie bardzo dobrze.

 

 

 

Po wyjątkowo spokojnej nocy wstaliśmy około godziny drugiej, ubraliśmy się i zaczęliśmy gotować wodę. Filip z Sebą zdecydowali się zażyć profilaktycznie diuramid, środek stosowany w przypadku choroby wysokościowej. Nie wiedziałem, czy ma to jakikolwiek sens, ale jeśli z jednej strony miałem Zbiega, który radził sobie z wysokością zdecydowanie lepiej ode mnie, a z drugiej chłopaków na wspomaganiu, zdecydowałem, że chyba muszę dołączyć do tej drugiej grupy. Szczerze. Po wzięciu diuramidu nie czułem żadnej różnicy jeśli chodzi o podejście. Stosowanie go profilaktycznie jest raczej bez sensu. Takie moje spostrzeżenie. Tego ranka było dość zimno. Temperatura według prognozy wynosiła około -7C, ale odczuwalna była zdecydowanie niższa. Ogarnięcie się do wyjścia zajęło nam około dwóch godzin. Tempo nie było jakieś wybitne. Wyszliśmy po ciemku, trasę znaliśmy już praktycznie na pamięć. Na atak ubrałem się praktycznie tak samo jak każdego innego dnia. W plecaku czekała puchówka, łapawice oraz drugie spodnie, które można było założyć bez zdejmowania butów oraz raków. Po około 30 minutach, Seba uznał, że musi założyć trzecią parę skarpet, bo inaczej odmarzną mu stopy. W jego ślady poszedł Filip, a my ze Zbiegiem zdecydowaliśmy, że w trosce o nasze własne stopy zaczniemy powoli iść do góry. Faktycznie był to pierwszy raz, kiedy było mi zimno. Głównie właśnie w stopy, dlatego wiedziałem, że po prostu muszę iść. Nie ma innej możliwości. Szliśmy więc bardzo wolno, tak żeby Sebastian z Filipem bez problemu mogli nas dogonić. O 5:30 zaczęło świtać, wiedziałem, że za chwilę zrobi się trochę cieplej. O 7:30 byliśmy już ponad Skałami Pastuchowa. Robiliśmy częste przerwy i już wtedy było widać, że to Seba dzisiaj będzie miał trudniejszy dzień. Czekaliśmy na niego po czym ruszaliśmy dalej, posuwając się powoli do góry. Pogoda była idealna. Zero wiatru, a na niebie nawet jednej chmury. O 11:40 na trawersie, zrobiliśmy przerwę, podczas której po raz pierwszy tego dnia użyłem kremu do opalania. Około godziny 12:30 dotarliśmy do tak zwanego siodła. Ten płaski odcinek pokonaliśmy dość szybko i o 12:50 zrobiliśmy najdłuższą tego dnia przerwę, podczas której czekając na Sebę opalaliśmy się w samych koszulkach. Gdy byliśmy już w komplecie, Zbiegu roztopił jeszcze śnieg. Niestety nasze zapasy płynów powoli się kończyły. Zgodnie z przewidywaniami doprowadzenie wody do wrzenia na tej wysokości trwało zdecydowanie dłużej niż w naszym obozie. Gdy chcieliśmy zbierać się do dalszej drogi, Seba uznał, że musi jeszcze odpocząć i żebyśmy szli bez niego. Po krótkiej rozmowę, zdecydowaliśmy, że poczekamy na niego za pierwszym wzniesieniem. Podejście w tym miejscu jest lekko strome, są nawet zainstalowane poręczówki, ale przy tej pogodzie głupio byłoby z nich korzystać. Na wszelki wypadek wziąłem do ręki czekan, który właściwie przydał mi się tylko tutaj. O godzinie 14:40 naszym oczom ukazał się wierzchołek, który znajdował się w zupełnie innym miejscu niż przypuszczaliśmy. Zbiegu z Filipem ruszyli, a ja zostałem aby nagrać ich wejście na szczyt, na którym sam stanąłem 5 minut później. W międzyczasie sprawdzaliśmy jak wygląda sprawa jeśli chodzi o Sebastiana. Wiedzieliśmy, że idzie i postanowiliśmy na niego poczekać, tak aby zdobyć Elbrus razem. O 15:10 byliśmy już w komplecie. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, a ja po chwili wyjąłem z plecaka przygotowany przez naszą przyjaciółkę Marię tort oraz setkę miętowej żołądkowej gorzkiej i cztery plastikowe kieliszki. W końcu poprzedniego dnia miałem urodziny. Jeszcze przed wyprawą zabawne było słuchanie, jak chłopaki walczą o każdy gram w plecaku, a ja miałem świadomość, że na szczyt będę wnosił tort i wódkę. Ale przyznam szczerze, że ten tort był dla mnie jedną z głównych motywacji do wejścia. Bo choroba wysokościowa, oprócz tego, że zabiera nam siły to działa również na psychikę. W pewnym momencie po prostu odechciewa nam się wszystkiego. Trochę tak jak przy mocnym kacu. Tak bym to mniej więcej opisał. Tort pokroiłem scyzorykiem, rozdałem chłopakom oraz innym wspinaczom, którzy znajdowali się razem z nami na szczycie. Dość zabawne było słuchanie Rosjan krzyczących Medżik Kejk! Na wierzchołku spędziliśmy prawie godzinę, robiąc zdjęcia, jedząc tort i żartując. Byłem zadowolony. Nie jakoś przesadnie szczęśliwy. Tego powiedzieć nie mogę. Myślę, że wysokość i aklimatyzacja nie pozwalały mi do końca cieszyć się z naszego wejścia na jeden ze szczytów korony Ziemi. A jednak te 5642 m n.p.m. robi wrażenie. Zaczęliśmy schodzić. Byliśmy już mocno zmęczeni. Atak szczytowy trwał łącznie 15 godzin. 10 godzin do góry i 5 w dół. Podczas zejścia były nawet próby zjazdów na tyłku. O 20:30 byliśmy w obozie. Sebastian i Filip musieli jeszcze zbudować odpływ, ponieważ przed ich namiotem pojawił się basen, a właściwie to lodowisko. Co było dalej nie pamiętam. Pewnie zjedliśmy kolację i poszliśmy spać.

Wstałem około godziny 10:00. Moja twarz była dziwnie napuchnięta, a gdy kichnąłem to dodatkowo poczułem, że coś ciepłego cieknie mi po policzku. Co się dzieje? Silne słońce i zmiana temperatury odczuwalnej z minus na plus 20 stopni zrobiły swoje. Pamiętam, że smarowałem się trzy razy 50tką. Widać za mało. Gdy wychodziłem z namiotu delikatnie uderzyłem głową o dach i nagle, z mojego łuku brwiowego wylało się mnóstwo osocza. Serio, smarujcie się kremem. I to porządnie. Polecam. Śnieg odbija promienie słoneczne na tyle mocno, że chyba najbardziej cierpi dolna część nosa. Nie będę już wchodził w szczegóły. Wystarczy, że popatrzycie na poniższe zdjęcie. O godzinie 12:00 zebraliśmy nasz obóz i śmieci. Tak to bardzo ważne. Zarówno na Elbrusie jak i na Kazbeku jest mnóstwo śmieci. Chyba na tym drugim nawet więcej. To nie jest wielki problem, żeby spakować wszystko do worka i zabrać ze sobą na dół. Bo jeśli ktoś by pytał, to koszy żadnych na Elbrusie oczywiście nie ma. O 13:30 siedzieliśmy już w kolejce, a godzinę później piliśmy piwo w jednej z mieszczących się na parkingu knajp. Jak się pewnie spodziewacie było to jedno z najlepszych piw, jakie miałem okazję pić. Pozostała nam tylko kwestia dostania się do Stepancmindy i zdobycia naszego drugiego pięciotysięcznika. Bardzo byliśmy ciekawi czy Kazbek również przyjmie nas tak łaskawie.