Siadając do tego posta zastanawiałem się czy nie nazwać go Elbrus i Kazbek w 9 dni. Uznałem jednak, że materiału jest na tyle dużo, iż każdy ze szczytów zasługuje na oddzielny post. W tym będziemy zdobywać aklimatyzację na Czegecie, czyli zajmiemy się dniem „plus 1”.

O samych przygotowaniach do wyprawy napiszę już niedługo na siostrzanym blogu The Adventure Seekers. Dlatego w tej chwili przenosimy się już na lotnisko Chopina w Warszawie, z którego 14 września 2018 roku o godzinie 22:30 lecieliśmy do Tbilisi. Wybraliśmy ofertę LOTu bynajmniej nie z pobudek patriotycznych. Przy bagażu rejestrowanym, latający do Kutaisi, WizzAir nie wychodził wcale taniej. Za bilety zapłaciliśmy 977 złotych. Jeśli chodzi o bagaże, to praktycznie każdy z nas wykorzystał przysługujący mu limit kilogramów. Mój rejestrowany ważył 22,5 a podręczny 6,5 kilograma. Łącznie 29 kg towaru na plecy. Bez wody. Pisząc „my”, mam na myśli 6 osób. Oprócz mnie na Elbrus pakował się Zbiegu, Filip oraz Seba. We czterech stanowiliśmy jeden zespół. Drugi dwuosobowy to dwaj koledzy Seby – Kamil oraz TJ. Uformowanie się zespołów już na tym etapie wynikało z faktu, że my planowaliśmy zacząć wspinaczkę z wysokości 3700 m n.p.m., Kamil z TJ, którzy byli już wcześniej na Kazbeku i podczas tej wyprawy zamierzali skupić się na Elbrusie, chcieli wystartować z jego podnóża.

Po wylądowaniu na lotnisku w Tbilisi udaliśmy się na przystanek autobusowy i cierpliwie poczekaliśmy na autobus linii 37, który zabrał nas na znajdujący się w samym centrum miasta Plac Wolności. Tam po zjedzeniu chaczapuri – placka z serem – czyli jednego z klasyków gruzińskiej kuchni, wsiedliśmy w metro i po przejechaniu 6 stacji byliśmy już na dworcu Didube. Niezły folklor. Zawsze w takich miejscach staje mi przed oczami Stadion Dziesięciolecia i cudowny Jarmark Europa. Klimat ten sam. Naszym celem był, oddalony o 450 kilometrów, leżący już w Rosji, Terskol. Okazało się, że gdybyśmy chcieli jechać np. do takiego Batumi, nie stanowiłoby to żadnego problemu. Niestety do Terskola nikt nie chciał nas zabrać. A jeśli już to za jakieś astronomiczne pieniądze. Po kilku mniejszych i większych awanturach, jeden z kierowców zaproponował, że zawiezie nas do Władykaukazu za 10 tysięcy rubli, czyli około 550 złotych. 90 złotych na głowę. Źle nie jest ale myślałem, że tyle wyniesienie cała nasza podróż.

Chwilę przed 11:00 wsiedliśmy do zapakowanego po dach vana i ruszyliśmy w kierunku granicy. Kto był w Gruzji ten wie, jaki styl jazdy prezentują jej mieszkańcy. Nasz rosyjski kierowca zdecydowanie od tego wyobrażenia nie odstawał. Wyprzedzanie na trzeciego, czy wyjeżdżanie na czołówkę przy kierownicy z prawej strony było dokładnie tym, co zapamiętałem ze swojej poprzedniej wizyty w tym cudownym kraju. Oprócz tych atrakcji, podróż drogą wojenną szła całkiem sprawnie, aż do granicy rosyjskiej. Jakieś trzy kilometry przed nią naszym oczom ukazał się korek. Około 5 godzin stania. Nic z tych rzeczy. Nasz kierowca po prostu zjechał na lewy pas i jak gdyby nigdy nic omijał stojące cierpliwie auta, w których siedzieli zrezygnowani, przyzwyczajeni do takich sytuacji kierowcy. O godzinie 14:30 byliśmy na przejściu granicznym. Na szczęście tutaj nie pojawiły się już żadne komplikacje. W międzyczasie nasz kierowca zaproponował nam przesiadkę we Władykaukazie. Jego kolega miał nas zawieźć do Terskola za 12 000 rubli. Nie byłem zachwycony tą propozycją. Cena była zawyżona jakieś 3 razy. A jak nie przepadam za targowaniem się, tak i nie przepadam kiedy ktoś próbuje na mnie zarobić. Demokracja zdecydowała. O 16:00 siedzieliśmy już w kolejnym vanie. Podróż przez Rosję była zdecydowanie bardziej spokojna, chociaż pewnie dlatego, że połowę przespałem. Pamiętam tylko zaglądającego do samochodu żołnierza i serię postojów, podczas których naszym głównym zajęciem było rozciąganie niemłodych już przecież kości. Pogoda była rewelacyjna. Świeciło dość silne sierpniowe słońce, jednak delikatny wiatr sprowadzał temperaturę odczuwalną do akceptowalnego poziomu. Na widoki również nie mogliśmy narzekać. Pagórki porośnięte trawą, za którymi wyrastały coraz większe wzniesienia. Ciągnące się wzdłuż drogi strumyki, pełne zieleni, dość niskie drzewa i krzewy, które przez lato dzielnie broniły się przed słońcem. I przy tak miłych okolicznościach przyrody, około godziny 21:00 dojechaliśmy do Terskola, gdzie od razu zaczęliśmy szukać pola namiotowego. Było jeszcze widno, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że nie mamy już dużo czasu. Pierwszy kemping okazał się zupełnie nietrafiony. Na szczęście nasz dobrze opłacony kierowca poczuł się zobowiązany i dowiedział się gdzie dokładnie powinniśmy jechać. Niestety żaden z nas nie mówił po rosyjsku, jedynie Seba ogarniał trochę więcej niż tylko podstawowe zwroty. Jednak jak się później okazało, podczas całej wyprawy nie stanowiło to jakieś dużego problemu. Szybko znaleźliśmy miejsce i rozbiliśmy nasz zamówiony przez Zbiega za 6 stówek na Aliexpress namiot. Taki sam, w którym spali Seba z Filipem stanął zaraz obok. Robiło się ciemno. Położony nad strumykiem kemping sprawiał wrażenie bardzo spokojnego. Las, mnóstwo namiotów i kilka budynków, których przeznaczenie mieliśmy poznać dopiero kolejnego dnia. O 22:00 postanowiliśmy jeszcze wybrać się do miasta w celu zrobienia zakupów i zjedzenia kolacji. Nie byliśmy jednak pewni czy nasz plan się powiedzie. Było już w końcu dość późno, a nasz kemping znajdował się dodatkowo około kilometra od centrum miejscowości. A dokładnie położonej na 2200 m n.p.m. niezbyt rozległej wioski. Na szczęście otwarty był zarówno sklep, w którym zaopatrzyliśmy się w coś do picia, a Seba przymierzał coraz to dziwniejsze nakrycia głowy, oraz knajpa, w której zjedliśmy kolację. Następnego dnia obudziliśmy się dość późno, a i nasze tempo nie należało do zawrotnych. Po zjedzeniu w kempingowej kuchni śniadania, na które zaserwowaliśmy sobie owsiankę, gorące kubki, kabanosy oraz ziemniaczane puree, napełniliśmy termosy herbatą, Seba z Filipem poszli się ogarniać, a my ze Zbiegiem ruszyliśmy na poszukiwanie kart SIM. Gruzińską można kupić na lotnisku w Tbilisi za 30 lari czyli 45 złotych. Karta posiada od razu pakiet 3GB Internetu, co dla naszych potrzeb było zdecydowanie wystarczające. W Terskolu okazało się, że kartę można kupić na poczcie. Po krótkich poszukiwaniach stanęliśmy przed okienkiem, gdzie uprzejma pani pokierowała nas do… apteki. I faktycznie. Za 300 rubli dostaliśmy tam dwie karty SIM. Miła Pani starała się jeszcze przekazać nam po rosyjsku jakieś istotne informacje. Niestety mimo wielu prób, nic nie udało nam się zrozumieć. Okazało się później, że na kartach nie ma żadnych środków i będziemy musieli je doładować. Zbiegu spędził 2 dni, żeby ogarnąć stronę www i aplikację, tłumacząc przy okazji wszystkie komunikaty z rosyjskiego. I udało mu się, dzięki czemu na Elbrusie jako jedyny posiadał wszystkie informacje. A kto ma informacje… Ale o tym później. Ja uznałem, że kilka dni bez Internetu mi się przydadzą. Tymczasem po zakupieniu kart, skomunikowaliśmy się jakoś z Filipem i Sebą i ruszyliśmy w stronę parkingu pod Czegetem. Najpierw odwiedziliśmy jeszcze hotel o tej samej nazwie, a właściwie pensjonat znajdujący się naprzeciwko, aby skorzystać z usług kantoru. Pieniądze wymienialiśmy albo tam, albo u zarządczyni pola namiotowego. Trasa na Czeget, a właściwie mały Czeget startuje z parkingu. Z wysokości około 2200 metrów musimy zrobić 1300 metrów przewyższenia. Żadnych trudności technicznych, zwykły przyjemny trekking. Ale zupełnie nie polecam. W sensie o ile wejście jest jakimś tam pomysłem w kontekście aklimatyzacji, tak radziłbym wyruszyć wcześnie tak żeby załapać się na ostatnią kolejkę, która zjeżdża na dół o 16:00. Zrobienia na rozgrzewkę 1300 metrów w górę i w dół, co by nie mówić, odczuliśmy dnia następnego. A wejść warto też dlatego, że z Czegetu przy dobrej pogodzie będziemy mieli bardzo fajny widok na Elbrus. Gdy my dotarliśmy na szczyt oba wierzchołki Elbrusa ukryły się w chmurach. Oprócz tego pogoda była bardzo dobra, zepsuła się dopiero podczas zejścia. Widoczność zmalała drastycznie i przez 1/3 trasy kontrolowałem tracka na GPS. Miałem też moment, w którym potrzebowałem trochę pobyć sam, dlatego zdecydowanie przyspieszyłem i zaczekałem na chłopaków dopiero przy stacji kolejki. Podczas schodzenia spotkaliśmy jeszcze pograniczników, którzy skontrolowali nasze paszporty. Gdy dotarliśmy na parking pod Czegetem byliśmy już mocno zmęczeni. Na szczęście restauracje tam stoją na dużo wyższym poziomie niż te w samym Terskolu. Kolacja była wyśmienita i gdzieś tak trzy razy za duża. Jednak solianka, którą zamówiłem była jedną z lepszych jakie miałem okazję próbować. Tego dnia nie wydarzyło się już nic znaczącego. Wróciliśmy na kemping i poszliśmy spać.

Następnego dnia po śniadaniu i zwinięciu obozowiska zamówiliśmy busa i ponownie ruszyliśmy do hotelu Czeget po dodatkowe ruble oraz poddupniki, które wypatrzyliśmy u innych wspinaczy. Za 150 rubli można było sprawić sobie kawałek pianki pokrytej folią aluminiową, która dodatkowo wyposażona była w pasek. Dzięki takiemu prostemu rozwiązaniu nie trzeba się było zbytnio zastanawiać się nad miejscem gdzie posadzimy nasze szanowne cztery litery. Następnie skierowaliśmy się pod Elbrus. Ale o tym w kolejnej części.