Większość ludzkości robi zdjęcia.  Jedni używają do tego celu „wielkich, ciężkich, czarnych aparatów”, inni telefonów. Filtry w Instagramie czy VSCO pomagają teraz osiągnąć takie efekty, że w zasadzie nie trzeba nic wiedzieć ani o robieniu zdjęć ani o ich obróbce. A my wbrew temu wszystkiemu postanowiliśmy podszlifować swoje fotograficzne umiejętności i zapisać się na Praktyczny Kurs Fotografii. Czego się nie zrobi, żeby być dobrym blogierem.

Na dwumiesięczny kurs do Akademii Fotografii mieszczącej się w Pałacu Kultury wysłaliśmy trzech reprezentantów Łowców Wrażeń. A w zasadzie reprezentanci sami się wysłali, bo mieli wewnętrzną potrzebę czegoś się nauczyć. A więc w składzie Balmas, Mięta i Maria będziemy się z wami dzielić naszymi wrażeniami z kursu i tym, czego się nauczyliśmy. Naukę rozpoczęliśmy na początku marca i będziemy się doszkalać do końca kwietnia, jak dobrze pójdzie dostaniecie więc trzy fotocentryczne wpisy. Po jednym od każdego. A więc zacznijmy od początku.

Dlaczego Akademia Fotografii?

Osobiście miałam w planach zapisanie się na kurs foto odkąd pamiętam, zawsze coś jednak stawało na przeszkodzie. Głównie hajs. Bo trzeba przyznać, że nie jest to sprawa tania. Za Praktyczny Kurs Fotografii zapłacicie 1680 PLN. Zajęć jest jednak sporo, więc cena jest uzasadniona. Nam pasowała opcja z zajęciami w tygodniu, więc biegamy z aparatami w ręku przez trzy godziny we wtorki i czwartki. Przed zapisaniem się na kurs zrobiliśmy pobieżny research ofert na warszawskim rynku. Co ciekawe opinii o tego typu kursach nie ma w internecie za wiele, po przestudiowaniu kilku różnych programów zdecydowaliśmy się więc na Praktyczny Kurs Fotografii, który wydał nam się najbardziej uniwersalny.

Nasze wcześniejsze doświadczenia

Ważne było dla nas, żeby znaleźć na kursie coś przydatnego dla ludzi na różnych poziomach i o różnych zainteresowaniach. Maria przygodę z fotografią dopiero zaczyna i potrzebuje jej przede wszystkim do celów zarobkowych, by zrobić najlepsze możliwe zdjęcia pieczonych przez siebie ciast i tortów (omnomnom!). Mięta robi zdjęcia od kilku lat. Po którejś kolejnej wyprawie wakacyjnej uznał, że chciałby móc wrócić do odwiedzonych miejsc i przewalił wszystko co posiada na Canona. Ja robię zdjęcia w zasadzie od zawsze, z lepszym lub gorszym skutkiem. Photoshopa zaczęłam się uczyć w internetach jeszcze w liceum, więc jakieś pojęcie o obróbce zdjęć też mam, chociaż oglądając tutoriale na Youtubie, wciąż trafiam na coś, o czym nie miałam bladego pojęcia. Od kursu wymagałam przede wszystkim przeszkolenia w kwestiach technicznych, bo sama z siebie nie mam dostępu do różnych filtrów, lamp, sprzętu studyjnego, itp. Akademia Fotografii zachęciła mnie też zajęciami w ciemni, z którą to nigdy nie miałam styczności. Wyrosłam za to na opowieściach ojca, który w trakcie studiów dorabiał, wywołując innym studentom zdjęcia w „ciemni DIY”, którą to stworzył m.in. przy użyciu starego radzieckiego projektora.

Czego dowiedzieliśmy się do tej pory?

Pierwsze zajęcia były bardzo obiecujące. Zapoznaliśmy się z pozostałymi uczestnikami naszej kilkunastoosobowej „klasy” oraz z prowadzącym, Oskarem. Następnie sprawnie omówiliśmy wszystkie podstawy techniczne: relację czasu naświetlania, czułości i wartości przesłony; balans bieli; pracę na trybach półautomatycznych czy kompensację ekspozycji. Na drugich zajęciach, uczyliśmy się wprowadzania technikaliów w życie, by sprawnie operować trybem manualnym w swoich aparatach. Siłą rzeczy, ci bardziej zorientowani w temacie nieco się nudzili, ale nie dało się tego obejść.

Momenty mniej ciekawe

Podczas kilku kolejnych zajęć pojawiły się niestety momenty marnowania czasu. Poruszaliśmy tematy egzystencjalne, jak analizowanie najdroższego zdjęcia świata (osobiście wychodzę z przeświadczenia, że analizując ceny dzieł sztuki, nie należy brać pod uwagę tego, co się na nich znajduje, bo jest to sprawa drugo- albo i trzeciorzędna), oglądaliśmy przykłady „malowania światłem” czy układaliśmy przez godzinę zabawki i flamastry. Już robienie zdjęć naszym zabawkowym kompozycjom było interesujące – używaliśmy długiego czasu naświetlania i zmiennego światła latarek w zupełnej ciemności. Czegoś takiego jeszcze nie robiłam. A nowości szanuję jak nic innego.

I te zdecydowanie ciekawsze

Jeśli chodzi o rzeczy bardziej użyteczne, to przeanalizowaliśmy totalne podstawy kompozycji w kontekście fotografii architektury i uczyliśmy się prostych linii rozstawiając statywy po zakamarkach Pałacu Kultury. Spoko. Muszę sobie przykleić poziomicę do mózgu, bo  coś takiego jak proste zdjęcie nie jest w moim zasięgu. Uczyliśmy się też robienia zdjęć ludzi na ulicy. Choć te akurat zajęcia miały bardziej formę couchingu, polegającego na przełamaniu się i podchodzeniu do obcych ludzi. Pod względem estetycznym nie wniosły do naszego życia absolutnie niczego. Umówmy się, że walenie ludziom w twarz światłem z lampy błyskowej, łapiąc ich po ciemku na ulicy, nie znając zasad kompozycji i nie mając nawet dostępu do lamp zewnętrznych,  nie jest najbardziej użytecznym ćwiczeniem świata. Ale spoko w trakcie kiedy panią sprzedającą pączki pod Złotymi Tarasami poprosiłam o zdjęcie, przynajmniej przez 20 sekund do tych pączków nie kiepowała. Czego nie można powiedzieć o każdym innym momencie dnia.

A tak to co? Pooglądaliśmy trochę Wesa Andersona na Youtubie, na to nigdy nie będę narzekać, bo po co. Zaczęliśmy się trochę bawić z portretami i tworzeniem domowego studia z użyciem kilku lamp reporterskich. Podpatrzyłam motyw robienia zdjęć z lampą błyskową przy ostrym świetle dziennym, by wymrozić ruch i planuję przetestować tę metodę, obserwując Doris spadającą z deskorolki bądź Zbiegieniego wywalającego się na wake’u.

Póki co mogę powiedzieć, że jest okej, ale niczego mi nie urwało. Prowadzący obiecuje, że od przyszłego tygodnia pójdziemy ostro z materiałem. Trzymam za słowo. I będę donosić o postępach.

Zapisz