Jako nastolatek wyobrażałem sobie, że kiedyś zapuszczę włosy, wyjadę do Australii i zostanę surferem. I chociaż teraz trudno mi w to uwierzyć to najbliżej byłem z włosami, które w pierwszej klasie liceum sięgały już prawie do ramion. W Australii nigdy nie byłem, ale w wieku trzydziestu jeden lat udało mi się po raz pierwszy liznąć surfingu. Bo z pewnością surferem jeszcze nie zostałem.


Koncepcja wyjazdu do Maroko na surfing pojawiła się już jakiś czas temu. Potrzebowałem jednak sporo czasu aby ostatecznie kliknąć Wezmę udział w wydarzeniu na Facebooku i zakupić bilet do Agadiru. W Maroko byłem juz w 2014 roku. I choć sześć dni, podczas których zwiedziliśmy Marrakesz, Fez, Casablancę i Rabat, wspominam bardzo dobrze, to nie miałem jakiejś olbrzymiej ochoty znów znaleźć się w północnej części Afryki. Przekonała mnie jednak możliwość surfingu w idealnych warunkach i … dość tanie loty. W sumie za bilety w dwie strony, z bagażem podręcznym zapłaciłem 500 złotych. W tym 10 złotych to cena Polskiego Busa z Warszawy do Wrocławia. Można taniej ale czułem, że bardzo potrzebuję tego wyjazdu.

Podróż, którą dzieliłem z bratem minęła bardzo szybko i … płynnie. Chociaż w sumie niewiele brakowało, a nigdzie bym nie poleciał. Jeszcze w Warszawie tknęło mnie żeby sprawdzić datę ważności paszportu. 2018 rok. No to nieźle. Z przerażeniem zerknąłem na miesiąc. Czerwiec. Jest końcówka lutego. Mam jeszcze 90 wymaganych dni, podczas których mój paszport powinien być ważny. No to lecę. Niestety obsługa WizzAir była innego zdania. Po pokazaniu paszportu oraz szczerego uśmiechu, w odpowiedzi otrzymałem tylko:

– Ale przecież Pana paszport powinien być ważny 6 miesięcy. Nie może Pan lecieć.

Zbaraniałem:

– 3 miesiące. Sprawdzałem na stronie MSZ – rzuciłem w odpowiedzi, a mój brat zaczął sprawdzać coś na telefonie.

– Proszę poczekać, muszę zadzwonić i sprawdzić.

Po trzech telefonach i naszych dość nerwowych spojrzeniach usłyszeliśmy:

– A tak tak, ok dzięki. Proszę bardzo, pana paszport powinien być ważny na czas pobytu. Udanego wypoczynku.

No to lecę! Schodząc na płytę lotniska spytałem jeszcze brata czego szukał w telefonie.

– Sprawdzałem co można robić przez 6 dni we Wrocławiu.

Uśmiechnięci od ucha do ucha usiedliśmy w samolocie i od razu zasnęliśmy. Podczas trwającego 5 godzin lotu obudziłem się tylko raz aby wypić, przygotowaną specjalnie na tę okazję, zawartość kubka termicznego. Lot minął mi szybciej niż niejedna jazda autobusem podmiejskim. Stewardesy musiały się lekko obawiać naszej wesołości, bo przy wysiadaniu powiedziały z uśmiechem, że w drodze powrotnej będą miały na nas oko. Wcisnąłem na głowę kapelusz i skierowałem się w kierunku czekających na nas busików. Temperatura tak różna od tej w Polsce spowodowała, że zostałem w samej koszuli. Tak trzeba żyć.

Kontrola paszportowa była dość skrupulatna. Szczególnie wkurzające było wypisywanie bezsensownych kartek, na których niektórzy z celników kazali umieścić dokładny adres, pod którym mamy zamiar stacjonować w Maroko. Dobrze, że nie padło na mnie, bo tego adresu nigdy nie poznałem. Całą logistyką zajął się Adam, a ja będąc na Camino zgodziłem się na wszystko. I zdecydowanie nie żałowałem. Po zabawie z paszportami jeszcze szybka kontrola plecaka.

– What is that?

– This is the tripod for my camera.

– And where is your camera?

– Hmmm … my brother has it.

– Ok. No drone?

– No, no drone.

Bardzo chciałem zabrać drona do Maroko, niestety okazało się, że jest to ściśle zabronione. Dobrze, że nie zaryzykowałem bo w tym momencie mojej podróży zrobiłoby mi się pewnie bardzo smutno. Po przejściu przez wszystkie procedury, na lotnisku w Agadirze czeka na nas jeszcze możliwość wymiany waluty. Tą obowiązującą w Maroko jest dirham marokański. Przelicznik to około 3 dirhamów za złotówkę, ceny w związku z tym, z niewielkim błędem dzielimy po prostu przez 3. Najlepiej wymieniać euro.

Dirhamów w teorii do Maroko nie można ani wwozić ani wywozić. Jeśli kierujemy się do Taghazout warto zdecydować się na wymianę przynajmniej części naszych środków na lotnisku. Z jednej strony kurs jest w porządku, z drugiej natomiast w Taghazout nie ma stacjonarnego kantoru. Stacjonarnego? A są jakieś inne? Ano są. Na głównym, tak stawiam, placu w niektóre dni ustawia się mobilny kantor. Niestety nie jestem w stanie powiedzieć w jakie dni go tam nie znajdziecie, oprócz tego, że na pewno nie pojawia się tam w weekend. Jeśli jednak z jakichś przyczyn zostaniecie bez gotówki możecie śmiało poprosić o pomoc w wymianie waluty waszego hosta, ewentualnie miejscowych, chociaż tutaj przelicznik nie będzie już aż tak atrakcyjny.

Tyle o pieniążkach, bo z tego co widzę, zaczynam materiał na trzeciego posta, a nie dotarłem jeszcze nawet nad ocean. Przed lotniskiem czekali już na nas Ema i Adam, którzy przylecieli dzień wcześniej z Warszawy i na miejscu wypożyczyli auto. W samochodzie, znużony podróżą zasnąłem po raz kolejny. Zrobiliśmy jeszcze przystanek na zakup … mięty 😉 Cały pęczek kosztował … 30 groszy. Słodka do granic możliwości, herbata z miętą, to napój, którego z pewnością spróbujecie nie raz, podczas pobytu w Maroko. Po około godzinie drogi byliśmy w oddalonym o 50 kilometrów Taghazout.

Surfing i zdjęcia w części drugiej, która na blogu pojawi się już jutro.