Mała rybacka miejscowość, położona około 20 kilometrów na północ od Agadiru nie zachwyca. Przejście całej nie zajmuje więcej niż 20 minut. Po jednej stronie ocean, po drugiej pnące się zboczem zabudowania. Sklepy, restauracje, wypożyczalnie sprzętu. Taghazout prezentuje się szczególnie niekorzystnie podczas opadów deszczu. Wtedy to główna, piaszczysta droga zamienia się w błotnisty potok. Podsumowując: jeśli nie zamierzacie surfować, to możecie tu wpaść na jeden, góra dwa, dni. W przeciwnym wypadku trafiliście idealnie.

Jeśli chodzi o nasz wypad, to Adam zarezerwował czteroosobowy apartament na Airbnb. Koszt 45 złotych za osobodobę. Podobnie kosztowo prezentowały się okoliczne hotele. Największe wrażenie zrobił na mnie salon, gdzie dookoła stołu na czymś w rodzaju bardzo długich sof z poduszkami, znajdujących się pod każdą ze ścian mogło wygodnie usiąść ponad 10 osób. Dodatkowym plusem tego pomieszczenia było okno wychodzące na ocean. To właśnie z tego powodu, chociaż nie tylko z tego, dwie noce spędziłem właśnie na sofie, wsłuchany w jeden z dźwięków, przy którym najlepiej mi się śpi. Zdecydowanie jest nim szum fal.

Przed pójściem spać pierwszej nocy nasz gospodarz zaprowadził nas jeszcze do wypożyczalni, gdzie zaproponowano nam 50 dirhamów za deskę. 17 złotych za dzień pływania? Serio?! Spodziewałem się, że zapłacimy jakieś sześć razy więcej. Cudowne miejsce – pomyślałem.

Rano, mimo dość męczącej podróży, Bartek obudził mnie o 7 rano i zaproponował bieganie po plaży. – Jasne – rzuciłem, nie do końca jeszcze wiedząc co się dzieje. Pobiegliśmy wybrzeżem do oddalonego o około 6 kilometrów Tamraght. Po powrocie poszliśmy we czwórkę na śniadanie w znajdującym się obok naszego mieszkania Le Spot, w którym żywiliśmy się najczęściej podczas całego wyjazdu.

Wersja full składająca się z dwóch talerzy, na których znalazły się jajka, sałatka, pieczywo, dżemy, oliwa, banan, jogurt, sok pomarańczowy, kawa. I oczywiście frytki, które były podawane chyba do wszystkiego oprócz tajinów. Zapytacie ile to wszystko kosztowało? 13 złotych. Tak tak. Są miejsca gdzie nie musicie szukać promocji śniadaniowych, żeby zjeść tanio. Z pełnymi brzuchami poszliśmy po nasze deski. Cena ustalona wieczorem na szczęście obowiązywała również rano. Wzięliśmy z Adamem softy, czyli miękkie, większe deski przeznaczone do nauki. Bartek, który miał okazję spróbować surfingu już wcześniej wybrał wersję dla harpaganów.

Umówiliśmy się z Rudą i Filipem, który surfuje już kilka lat. Plaża, znajdująca się jakieś 200 metrów na południe od zabudowań, to idealne miejsce do nauki. Ci zaawansowani kierują się na północ do tak zwanego devil’s rock, gdzie fale są zdecydowanie większe. Niestety dla początkujących osób zupełnie poza zasięgiem.

Zaczęliśmy od rozgrzewki. Krótki bieg, rozciąganie i … burpeesy, które są bardzo istotne, ale o tym za chwilę. Filip polecał nam na początek łapanie tak zwanych pianek. Gdy fala załamie się, pędzi do brzegu w postaci wzburzonej piany. Widząc nadciągającą piankę, kładziemy się na desce na brzuchu, jeśli jeszcze tego nie zrobiliśmy, ustawiamy się twarzą do brzegu i padlujemy. I nie ma to nic wspólnego z tak popularnym ostatnio na łowcach odbijaniem piłki tenisowej przy pomocy dość małych rakiet. Padlowanie to wykonywanie rękami ruchów, zbliżonych do tych z kraula. Różnica jest taka, że są one odrobinę krótsze. Jeśli wystarczająco się rozpędzimy to pianka zabierze nas na sam brzeg. Oczywiście to tylko teoria. W praktyce wychodzi to różnie.

Zanim jednak podjąłem pierwsze próby na piankach dałem się wyciągnąć Bartkowi na “prawdziwe fale”. Tutaj technika łapania jest trochę inna. Gdy widzimy za sobą falę w postaci dość pokaźnego wybrzuszenia na wodzie, zaczynamy padlować. Z tą różnicą, że musimy zrobić to zdecydowanie sprawniej niż w przypadku pianek. A jeśli nam się uda … fala, która zacznie się załamywać zabierze nas ze sobą i wyniesie do góry. Udała mi się ta sztuka dwa razy. I wrażenia są niesamowite. Jeszcze tylko wstać i można zapuszczać włosy.

Niestety wstawanie jest jeszcze trudniejsze od łapania fal, które na początku również do najłatwiejszych nie należy. Po około pół godziny i złapanej jednej fali, okazało się, że ocean dodatkowo przy pomocy prądu wyciągnął nas dość daleko od brzegu i mimo usilnych starań wcale nie tak łatwo będzie nam wrócić. Podobno Filip zastanawiał się czy prosić o uruchomienie stojących na brzegu skuterów. Na szczęście obyło się bez tego, ale resztę dnia postanowiłem spędzić na piankach. O wstawaniu nawet nie myślałem.

Drugi dzień to łapanie kolejnych pianek i powolne wchodzenie na kolanko. Dawno nie robiłem wspomnianych już przeze mnie barpeesów, w związku z czym niestety wskoczenie na deskę z pozycji leżącej z jednoczesnym zachowaniem równowagi okazało się poza zasięgiem. Zdecydowałem, że wszystko będę robił na raty. Najpierw przejście do pozycji przygotowanego na pasowanie rycerza i dopiero przeskok do stania. Trzeciego dnia … w końcu się udało! Dopłynąłem, co prawda nie na fali, a piance, do brzegu stojąc na desce. Radość, która towarzyszyła temu wydarzeniu była olbrzymia. W tym momencie bliżej było mi do małego chłopca, niż do łysiejącego mężczyzny w średnim wieku. Kolejne dni upłynęły mi na doskonaleniu całego procesu.

Dopiero przedostatniego dnia zdecydowałem się znów złapać jakąś większą falę. Niestety ze względu na trudne warunki nie było łatwo przebić się przez przybój. Kilka razy poczułem jak ogromną siłę potrafi mieć załamująca się tuż nad głową, ponad dwumetrowa fala. W jednej chwili zupełnie traci się orientację, którą można odzyskać jedynie w momentach gdy jakaś część naszego ciała uderzy o dno. Sprawy wcale nie ułatwia przypięta do nogi deska. Po serii trzech fal, pomiędzy którymi miałem dosłownie dwie sekundy na zaczerpnięcie powietrza, uznałem, że tego dnia nic już nie osiągnę. Kolejnego również. Spodziewaliśmy się sztormu.

Surfing w Maroko mogę uznać za mój mały sukces. Bardzo dużo brakuje mi jeszcze do prawdziwego pływania, ale jednak udało się spróbować jednej z rzeczy, o której od dawna marzyłem. Śmiało mogę polecić każdemu surfing w Taghazout. Nawet jeśli pogoda nie dopisze można wybrać się do, położonego niedaleko Agadiru, Paradise Valey lub oddalonego, już co prawda o cztery godziny drogi, Marakeszu.