Przyszedł czas na ostatnią część naszych mongolskich przygód. Objazdówkę po kraju nomadów zakończyliśmy w jego centralno-zachodniej części. Zamiast piachu półpustyni pojawiła się świeża zielona trawa, zamiast suchych krzaków jak z westernu wreszcie ujrzeliśmy drzewa, a jaszczurki zastąpiły słodkie mongolskie świstaki, czyli tarbagany.

Pisaliśmy już o tym jak zorganizować sobie wyjazd do Mongolii, co robić na południu kraju i na Gobi oraz co robić w stolicy. Z tego posta dowiecie się natomiast co zwiedzać na zachód od Ułan Bator. To właśnie tutaj trafiliśmy do najładniejszego klasztoru, odwiedziliśmy mongolskie jeziora, dawną stolicę i zieloną dolinę Orchonu. Podpowiadamy co warto wpisać na listę miejsc do odwiedzenia, a co lepiej sobie darować. Zaczynamy od tej drugiej kategorii.

tarbagan

 

Szkoda czasu

W niczym nie jestem tak dobra jak w narzekaniu. W Mongolii nie ma wielu miejsc, które uznałabym za niewarte zobaczenia, bo jest to totalnie magiczny kraj, podczas naszej ponaddwutygodniowej podróży natrafiliśmy tylko na dwie miejscówki, z których chcieliśmy jak najprędzej uciekać. Planując wyjazd do Azji Centralnej zdecydowanie możecie sobie je darować.

Pierwszym niepowodzeniem są gorące źródła Tsenkher (Цэнхэр). Zdawałoby się, że po kilkunastu dniach siedzenia na dupie w samochodzie nie może być nic lepszego niż wymoczenie kości w gorących źródłach. Tak myśleliśmy dopóki nie dotarliśmy na miejsce i nie zobaczyliśmy co Mongołowie uważają za gorące źródła. A jest to nic innego jak niewielki basenik z doprowadzoną niby zdrowotną naturalną wodą, natomiast rozcieńczoną tak bardzo, że można o niej powiedzieć, że jest co najwyżej ciepława. W dodatku nad basenikiem unoszą się chmary trudnych do odpędzenia much. Woda faktycznie może być zdrowotna, bo wszystko co zdrowe musi być obrzydliwe. Tak jest i w tym przypadku. Woda jest lepka i obślizgła w dotyku. Szybciej z niej wychodziliśmy niż wchodziliśmy i czym prędzej uciekliśmy z jurtowiska, które jest kilkukrotnie droższe niż zazwyczaj. Naszym zdaniem lepiej tu w ogóle nie przyjeżdżać.

 

Tsenkher hot springs

 

Tsenkher hot springs

Ale, że my we wszystkim lubimy szukać pozytywów, to i w tym mało ciekawym przybytku znaleźliśmy sobie trochę interesujących przykładów kultury. W wielkiej wybetonowanej wersji jurty pełniącej rolę restauracji, natrafiliśmy na dzieło sztuki tak wciągające, że można by na nie patrzeć godzinami. Znajdziecie tam wszystkich od Marylin Monroe, przez Ghandiego, do Hitlera. Brakuje tylko rody Kardashianów, ale kto wie, może za kilka lat powstanie zaktualizowana wersja.

Tsenkher hot springs

Za niepowodzenie należy też uznać jezioro Ögii Nuur (Өгий нуур). To jedno z tych miejsc, w których nie wiadomo po co się znaleźliśmy (po drodze było takich „atrakcji” więcej, jak wielka skała po środku niczego, nasz kierowca zapytany co to właściwie jest, powiedział tylko „I don’t know„, wzruszył ramionami i ruszył dalej). Jezioro jak jezioro. Ani szczególnie ładne ani szczególnie czyste. Wokół nie ma absolutnie nic oprócz pasących się zwierząt. Nocowaliśmy w namiocie tuż nad wodą i całą noc spędziliśmy walcząc z maleńkimi muszkami, które atakowały nas niczym zombie. Rano calusieńki samochód i namioty pokryte były warstwą mini trupów. Omijajcie!

Ögii Nuur

Ögii Nuur

Ögii Nuur

 

Zobaczcie koniecznie!

W tej części kraju są jednak też miejsca, których pominąć absolutnie nie można. Dla nas zdecydowanie najładniejszym i najciekawszym miejscem okazał się klasztor Tuvkhon położony w zielonej dolinie Orchonu. Aby się do niego dostać trzeba pokonać kilkukilometrową ścieżkę biegnącą pod górę, za to wewnątrz lasu! Drzewa! Po kilkunastu dniach w piachu i czerwonej półpustynnej ziemi, wreszcie znaleźliśmy się wśród zieleni. Sam klasztor jest absolutnie magiczny. Znajduje się na wzgórzu i rozpościera się z niego widok na całą zieloną dolinę. W jego skład wchodzi kilka różnych świątyń i mini świątynek, jaskinie odosobnienia czy wzgórza niedostępne dla kobiet. Już wchodząc przez bramę można poczuć się jak w tajemniczym ogrodzie. Jest to też miejsce, do którego przepisy BHP nigdy nie dotarły. Będziecie się wspinać po pionowej skale, łazić nad przepaścią i przeciskać przez mini jaskinie. U nas już dawno by wszystko ogrodzili albo uzbroili w łańcuchy. Tam nikt o tym nawet nie pomyślał. I dobrze! Lepiej jednak przywdziać dobre buty.

Kolejne miejsce, którego nie można pominąć to jezioro Białe, czyli Tsagaannuur (Цагааннуур). Tu spędziliśmy dwa dni i to siedząc cały czas po jednej jego stronie. Myślę, że fajna była by też wycieczka wzdłuż brzegu, bo jezioro jest spore, więc widoczki mogą być ciekawe i zróżnicowane. My wylądowaliśmy po turystycznej stronie, gdzie znajdziecie całe zaplecze w postaci jurtowisk, pól namiotowych, sklepików i dość podłej a drogiej knajpy. W menu buuzy z marchewką w majonezie, zupa o smaku buuzów i frytki niebędące frytkami o smaku chińszczyzny. Dalibyśmy 1 na Zomato.

Tsagaannuur

Tsagaannuur

 

Woda w jeziorze wydaje się na tyle spoko, że nie baliśmy się wejść do środka, choć dno jest nieco dziwne, bo przy każdym kroku bąbelkuje. Może mieć to coś wspólnego z faktem, że tuż obok znajdziecie wulkan Khorgo! Tam wybraliśmy się na wycieczkę drugiego dnia. Przeszliśmy przez „lawowe pole”, zahaczając o jaskinię lodową oraz jaskinię żółtego psa. Te możecie sobie darować. Sam wulkan jest natomiast bardzo fajny. Każdy da radę na niego wleźć, bo większość trasy to wybetonowane schody. Można się też pokusić o zejście w dól krateru. Nam się nie chciało wspinać, bo jest dość stromy. Z góry ekstra widok na jezioro, las i całą zieloną okolicę.

Khorgo Mountain

Khorgo Mountain

Zdecydowanie polecamy okolice jeziora Białego. Można tu odpocząć po wielu dniach w samochodzie, trochę się poopalać, poleżeć i rozruszać zastane mięśnie nóg. Jest to też miejsce, w którym nasz kierowca dał nam najistotniejszą szkołę życia w Mongolii – nauczył nas palić suchą końską kupę by odstraszyć wredne muchy, których w okolicach zbiorników wodnych jest od groma. A co jest najlepsze? Okazuje się, że palona końska kupa ma zapach kadzideł, które można dostać w każdym India Shopie! Who knew! Przy okazji nauk okazało się też, że nasz pan świetnie posługuje się miotaczem ognia. Grunt to poczucie bezpieczeństwa!

Chwila z historią

Oczywiście zapuszczając się w tamte rejony nie można pominąć Karakorum, czyli dawnej stolicy chanów mongolskich z czasów imperium mongolskiego. Znajdziecie tu charakterystyczny klasztor Erdene Dzuu (Эрдэнэ-Зуу) otoczony murem z białymi stupami. To jeden z najstarszych i największych mongolskich klasztorów. Założony został w roku 1586 i jako jeden z kilku w kraju częściowo przetrwał akcję niszczenia świątyń i mordowania zakonników przez komunistów w roku 1937.

 

Erdene Dzuu

Erdene Dzuu

Nam udało się tam trafić na polską wycieczkę. Trochę podsłuchaliśmy ich przewodniczki, a potem okazało się, że nocują w tym samym jurtowisku co my (Munkhsuuri Guesthouse – polecamy, bo jest ciepła woda, czyste jurty a nawet, po raz pierwszy i ostatni podczas naszej podróży, wi-fi!). Podłączyliśmy się więc też pod zorganizowany dla nich koncert muzyczny lokalsów. Dwóch panów grało na wykonanych własnoręcznie instrumentach oraz prezentowało mongolskie pieśni tradycyjne. Była to też jedyna okazja by posłuchać na żywo kilku rodzajów śpiewu gardłowego. Był to zresztą dzień nowych doznań nie tylko kulturowych, ale i gastronomicznych. Zwieńczeniem koncertu była bowiem degustacja kumysu, czyli mongolskiej wódki ze sfermentowanego kobylego mleka. Nasze odczucia? Wyobraźcie sobie maślankę tylko gazowaną.

mongolska muzyka

I to by było na tyle. Stamtąd już tylko powrót do Ułan Bator, zapychanie się koreańskim żarciem po korek i przygotowania do opuszczenia stepowej krainy. Ale o tym wszystkim poczytacie we wpisie o atrakcjach miejskich.